POST z Maja 2021
Im bardziej rypie mnie w krzyżu (czyt. im jestem starszy), tym bardziej kręci mnie widok gór, a już najbardziej małych wioseczek położonych na tle ośnieżonych szczytów. Pierwszy raz tego typu zachwyt złapał mnie kilka lat temu, kiedy w drodze do Szwajcarii, całkiem przypadkowo wylądowałem w austriackiej wiosce Mellau i zastałem tam takie oto okoliczności przyrody.
To uczucie jeszcze bardziej eskalowało, bo wypadzie z Madzią i Brendonkiem na Słowenię.
Czy taka sceneria może się znudzić? Ni chu chu. Tak jak za młodu preferowałem egzotyczne plaże, tak w tym momencie górskie krajobrazy wywołują we mnie porównywalne jaranko, co palmy, biały piaseczek i turkusowa woda. Baaa jeśli wypali mi z krypto, na starość zamierzam osiąść w domku z tarasem i widokiem na jakąś fajną górkę. Nie żeby od razu ciągnęło mnie do wspinaczki, ale gapić się mógłbym godzinami.
Nie ma zatem zaskoczenia, że chwilę po ustaleniu, że w tym roku jedziemy na urlop do Włoch, padł pomysł -> A może by tak wprowadzić parę poprawek do trasy i zahaczyć jeszcze o Dolomity?
I tym sposobem wylądowaliśmy w mikroskopijnej miejscowości Laion, położonej 1100 metrów nad poziomem morza, do której prowadzą wąskie, strome dróżki nad urwiskiem. +100 do widoczków, +1000 do stresu podczas prowadzenia fury.
Dlaczego Laion? Primo, bo według nas jest tam bardziej klimatycznie niż w oddalonej o 30 km, najpopularniejszej miejscowości w regionie – Bolzano. Na miejscu są dwa sklepy, trzy bary, restauracja, pizzeria, poczta, kilka gasthausów i na tym koniec, ale wierzcie mi, że do szczęścia nic więcej nie potrzeba.
Drugie primo, bo stanowi bardzo dobry punkt wypadowy na „lokalne atrakcje”.
Trzecie primo, bo znaleźliśmy tam bardzo przyjemny hotel. Nazywa się Anderhoff i składa z dwóch budynków. Starszy to typowa góralska zabudowa z recepcją, barem, restauracją i oldchoolowymi pokojami. Nowszy to dwa piętra apartamentów oraz największy hit tego miejsca, czyli strefa Spa z sauną oraz ulokowanym na dachu basenem z jacuzzi. Brendonek zapytany, co mu się podobało najbardziej podczas naszego wyjazdu, stwierdził, że basen, więc niech to posłuży za recenzję.
Ok, nocleg mamy ogarnięty, to teraz kilka pro tipów i jedziemy z atrakcjami.
Pro Tip 1: w Dolomitach funkcjonują trzy języki: niemiecki, włoski i ladyński (używany przez 5% mieszkańców). W naszym hotelu cała obsługa mówiła tylko i wyłącznie po niemiecku. Znali jakieś podstawy angielskiego, które pozwoliły się dogadać, ale na nasze „Bondziorno” reagowali raczej w stylu WTF i każdą grzecznościową interakcje podejmowali po szmeterlandzku.
Pro tip 2: To nie była nasza pierwsza, ani druga, ani nawet trzecia wizyta we Włoszech, ale pierwszy raz odczuliśmy tzw. „siestę”, czyli momenty w ciągu dnia, kiedy zamykają się sklepy i restauracje. Teraz już wiem, że to nie jest żadna siesta, a po prostu styl życia Włochów, którzy wbiją z rana do knajpy na śniadanie i kapuczinę. Następnie dobijają się aperolkiem, max ośmioma, po czym o 13:00 zapadają się pod ziemię, żeby ponownie wypełznąć na ulice dopiero po 18:00. Pomiędzy 13 a 18 większość przybytków jest zamknięta. Warto o tym pamiętać, jeśli ma się małego bombelka do wykarmienia i kmini plany w stylu -> „Dobra, to teraz idziemy na szlak, a jakoś o 15 uderzymy na obiad”. Nope, o 15 pocałujecie klamkę. I dokładnie tak samo wyglądało to nad Gardą i Cinque Terre (lekkie zdziwko, bo przy poprzednich wypadach do Rimini, Mediolanu i Rzymu z niczym takim się nie spotkałem. Knajpy działały All Day Long) .
Pro tip 3: W Dolomitach w maju nadal jest zima. Niby na chłopski rozum, można sobie to wydedukować, a jednak śniegi i temperatury poniżej 5‑stopni delikatnie nas zaskoczyły. Ubzdurałem sobie, że w maju będzie już wiosna na pełnej petardzie i nastawiłem na bluzę + wiatrówkę, tymczasem przydałby się jeszcze jakis softshel albo polar. Na szczęście wszystko da się kupić na miejscu.
Atrakcje:
Do dyspozycji mieliśmy tylko trzy dni, więc nie było szans zaliczyć wszystkiego z listy, ale coś tam zobaczyliśmy.
- Alpe di Siusi (Seiser Alm) — największy płaskowyż w Europie z bardzo przyjemnym widoczkiem na szczyty Sasso Lungo, Sasso Piatto i Sciliar. Trasa trekingowa, którą wybraliśmy jest bardzo prosta i spokojnie dacie radę zrobić ją nawet z bombelkiem w wózku. Żeby się tu dostać, jedźcie do miejscowości Compatsch i zostawcie samochód na jednym z parkingów (P2 jest najbliżej wejścia na szlak). W maju było tu pusto, ale zakładam że w sezonie trzeba przyjechać z samego rana, żeby załapać się na miejsce parkingowe. Czytaliśmy jeszcze, że droga jest zamykana w godzinach 9:00- 17:00 i wtedy wjazd możliwy jest tylko dla osób, które mają wykupione tu noclegi. Z parkingu, do punktu widokowego „Belvedere dell Alpe di Siusi” szliśmy ok 45 minut. Tempo bardzo niedzielne.
- Kościół Św. Jana w Ranui (Val di Funes) — Teoretycznie możecie wejść do środka (za 4 EUR/osoba), ale bardziej się tu rozchodzi o kompozycję, czyli ładny kościółek na tle gór, więc moim skromnym zdaniem ogląd z zewnątrz będzie wystarczający. Ot cykamy kilka fotek i lecimy dalej.
- Cortina d’Ampezzo — jeden z najpopularniejszych kurortów narciarskich w Dolomitach, do którego rzekomo ciągną największe europejskie gwiazdy i bogole. Cortina w 1965 roku była gospodarzem zimowych igrzysk olimpijskich i powtórzy to w 2026 roku na spółę z Mediolanem. Robiła także za tło w filmie o przygodach Jamesa Bonda -> „Tylko dla twoich oczu”. To właśnie tutaj Roger Moor podczas ucieczki przed złolami, przejechał na nartach po torze bobslejowym. Składając do kupy te wszystkie smaczki, Cortinę wyobrażałem sobie jako miejsce, w którym jest tak jakby luksusowo, tymczasem zeszło grube rozczarowanko. Ani gwiazd, ani złotych klamek, ani nic. Wręcz przeciwnie. Odniosłem wrażenie, że to miejsce najlepsze lata ma już za sobą i teraz sobie powolutku dogorywa. Nawet fotki żadnej nie zrobiłem, bo nic nie rokowało. Za to to, czego oczekiwałem po Cortinie, przypadkowo znaleźliśmy w miejscowości Selva di Val Gardena. Ładne diznajn z nowoczesnym sznytem, przyjemnie wkomponowany w górski krajobraz (zero billboardów), trochę ekskluzywnych butików i sporo zachęcających kawiarni. Gdybym był Sophią Loren jechałbym do Selvy zamiast do Cortiny.
- Lago di Braies - prawdopodobnie najpopularniejsze jezioro na Instagramie. Turkusowa woda, przystań z łódeczkami i widok na szczyty gór. Taki trochę odpowiednik naszego Morskiego Oka z instafriendly dodatkami. Niestety okazało się, że tutaj w maju również nadal trwa zima i jezioro jest jeszcze zamarznięte, łódek brak, a do tego doszedł covid, więc nawet na pomost nie dało rady wejść. Taki mój fart. Jak chcecie zobaczyć to miejsce w swoim prajmie, celujcie w sierpień. Według wujka googla wynajem łódki kosztuje 19 EUR za 30 minut lub 29 EUR za godzinę, a żeby zrobić Instagramową fotkę bez plebsu, możecie wynająć całą przystań za skromne 150 ojro/1h #enjoy. Czego się nie robi dla sexi foteczki?
To teraz miejscówki, których nie daliśmy rady zobaczyć, ale zdecydowanie polecam wam wziąć je pod uwagę:
- Seceda — Górka, która wygląda trochę jak z „Króla Lwa”- pamiętacię jak Rafiki podnosił małego Simbę, żeby pokazać go zwierzętom? Coś w teń deseń, jeśli chodzi o kształt skały. Na Secedę można się dostać kolejką z Ortisei (koszt 34 EUR/osoba). My musieliśmy odpuścić, bo oczywiście kolejka nie działała ze względu na pandemię.
- Tres Cime — Trzy szczyty, które uświadczycie na niemal każdej pocztówce z Dolomitami. Udało nam się je zobaczyć tylko z daleka, bo warunki pogodowe skutecznie nas odstraszyły przed 10-kilometrowym spacerkiem. Nie mniej kiedyś planujemy tam wrócić w bardziej sprzyjających warunkach i jednak machnąć tę trasę, bo widoki są naprawdę spektakularne. BTW: Żeby się tu dostać musicie dojechać do Rifugio Auronzo i to bardzo, ale to bardzo wcześnie rano, bo liczba miejsc parkingowych jest ograniczona. Śpioszki z góry mogą sobie doliczyć dodatkowe 10 km trekkingu, bo #pełen #parking

Po drodze można trafić na jeziorko z wodą w kolorze “Ludwika”
Bonus: Jezioro Reschensee z wystającą wieżą kościoła. W prawdzie to już nie są Dolomity, ale biorąc pod uwagę, że to raptem 130 kilometrów od Laion, żal było nie podjechać. Teraz, kiedy jesteśmy już po odwiedzeniu tego miejsca, skłaniam się do opinii, że jednak nie jest to wycieczka warta zachodu. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem tę wieżę w internecie, wydała mi się totalnie abstrakcyjna i miała w sobie coś intrygującego. Na miejscu czar prysł, bo okazało się, że to 5‑minutowa atrakcja, przy której fotografowaniu trzeba złapać odpowiedni kadr, żeby przypadkiem nie pokazać za dużo, bo wtedy czar pryska. Poza tym na naszej zmianie jak zawsze coś musiało pójść nie tak i zastaliśmy jeziorko w połowie wyschnięte.
Nie mniej po drodze liznęliśmy genezę tego miejsca i Long Story Short jest takie, że jest to sztuczny zbiornik, który powstał przez zalanie kilku wiosek w 1950 roku, a ta wieża to pozostałość z kościoła wybudowanego w XIV. Ponoć lokalesi długo protestowali przeciwko przymusowemu przesiedleniu, ale jak widać, słabo im poszło. Plusem wycieczki jest to, że po drodze mija się sporo winnic, więc bez problemu można tę porażkę przekuć w sukces.

I to już? Aha, fajnie, ale jedźmy już
I to by było na tyle z Dolomitów. W kolejnym odcinku Jezioro Garda. Stay tuned.
P.S.
Pro Tip nr 4 -> Co zrobić, kiedy bombelek jest na tyle duży, że chodzi już na własnych nogach, ale nie znowu taki duży, żeby trzaskać 10-kilometrowe trekkingi? Odpowiedzią jest wózek biegowy Thule. Ma większy udźwig niż “zwykłe” wózki, więc bomebelki powyżej 20-kilo na spokojnie powiezie. Ma duże pompowane koła, więc górskie ścieżki mu nie straszne. Składa się na płask, więc bagażnik lubi to. Gdybym miał dzisiejszą wiedzę, kupiłbym ten wózek zaraz po wyciągnięciu Brendonka z gondoli, zwłaszcza, że one trzymają cenę i po skończeniu służby, można je sprzedać za 80%. Ale oczywiście byłem sprytniejszy i najpierw kupiłem 3 w 1, który okazał się totalnym paździerzem, później kolejny spacerowy, który nawet dawał radę, ale jak złapałem kapcia i złamałem felę, okazało się, że nie da się kupić orginalnej felgi w odpowiednim rozmiarze, więc zabawa z szukaniem zamiennika. Ale to jeszcze luzik, gorzej, że jak pojawił się plan Dolomity, to on już był za mały dla Brendonka. I wtedy do gry weszło Thule i uratowało nam tyłek i wakacje. Propsuję.
Brak komentarzy