Włóczykijing

Moje Wielkie Włoskie Wakacje. Część I. Dolomity

30/06/2010

POST z Maja 2021

Im bar­dziej rypie mnie w krzy­żu (czyt. im jestem star­szy), tym bar­dziej krę­ci mnie widok gór, a już naj­bar­dziej małych wio­se­czek poło­żo­nych na tle ośnie­żo­nych szczy­tów. Pierw­szy raz tego typu zachwyt zła­pał mnie kil­ka lat temu, kie­dy w dro­dze do Szwaj­ca­rii, cał­kiem przy­pad­ko­wo wylą­do­wa­łem w austriac­kiej wio­sce Mel­lau i zasta­łem tam takie oto oko­licz­no­ści przyrody.

 To uczu­cie jesz­cze bar­dziej eska­lo­wa­ło, bo wypa­dzie z Madzią i Bren­don­kiem na Sło­we­nię.

Czy taka sce­ne­ria może się znu­dzić? Ni chu chu. Tak jak za mło­du pre­fe­ro­wa­łem egzo­tycz­ne pla­że, tak w tym momen­cie gór­skie kra­jo­bra­zy wywo­łu­ją we mnie porów­ny­wal­ne jaran­ko, co pal­my, bia­ły pia­se­czek i tur­ku­so­wa woda. Baaa jeśli wypa­li mi z kryp­to, na sta­rość zamie­rzam osiąść w dom­ku z tara­sem i wido­kiem na jakąś faj­ną gór­kę. Nie żeby od razu cią­gnę­ło mnie do wspi­nacz­ki, ale gapić się mógł­bym godzinami.

Nie ma zatem zasko­cze­nia, że chwi­lę po usta­le­niu, że w tym roku jedzie­my na urlop do Włoch, padł pomysł -> A może by tak wpro­wa­dzić parę popra­wek do tra­sy i zaha­czyć jesz­cze o Dolomity?

I tym spo­so­bem wylą­do­wa­li­śmy w mikro­sko­pij­nej miej­sco­wo­ści Laion, poło­żo­nej 1100 metrów nad pozio­mem morza, do któ­rej pro­wa­dzą wąskie, stro­me dróż­ki nad urwi­skiem. +100 do widocz­ków, +1000 do stre­su pod­czas pro­wa­dze­nia fury.

Dla­cze­go Laion? Pri­mo, bo według nas jest tam bar­dziej kli­ma­tycz­nie niż w odda­lo­nej o 30 km, naj­po­pu­lar­niej­szej miej­sco­wo­ści w regio­nie – Bol­za­no. Na miej­scu są dwa skle­py, trzy bary, restau­ra­cja, piz­ze­ria, pocz­ta, kil­ka gasthau­sów i na tym koniec, ale wierz­cie mi, że do szczę­ścia nic wię­cej nie potrze­ba.  

Dru­gie pri­mo, bo sta­no­wi bar­dzo dobry punkt wypa­do­wy na „lokal­ne atrak­cje”. 

Trze­cie pri­mo, bo zna­leź­li­śmy tam bar­dzo przy­jem­ny hotel. Nazy­wa się Ander­hoff i skła­da z dwóch budyn­ków. Star­szy to typo­wa góral­ska zabu­do­wa z recep­cją, barem, restau­ra­cją i old­cho­olo­wy­mi poko­ja­mi. Now­szy to dwa pię­tra apar­ta­men­tów oraz naj­więk­szy hit tego miej­sca, czy­li stre­fa Spa z sau­ną oraz ulo­ko­wa­nym na dachu base­nem z jacuz­zi. Bren­do­nek zapy­ta­ny, co mu się podo­ba­ło naj­bar­dziej pod­czas nasze­go wyjaz­du, stwier­dził, że basen, więc niech to posłu­ży za recenzję.

Ok, noc­leg mamy ogar­nię­ty, to teraz kil­ka pro tipów i jedzie­my z atrakcjami.

Pro Tip 1: w Dolo­mi­tach funk­cjo­nu­ją trzy języ­ki: nie­miec­ki, wło­ski i ladyń­ski (uży­wa­ny przez  5% miesz­kań­ców). W naszym hote­lu cała obsłu­ga mówi­ła tyl­ko i wyłącz­nie po nie­miec­ku. Zna­li jakieś pod­sta­wy angiel­skie­go, któ­re pozwo­li­ły się doga­dać, ale na nasze „Bon­dzior­no” reago­wa­li raczej w sty­lu WTF i każ­dą grzecz­no­ścio­wą inte­rak­cje podej­mo­wa­li po szmeterlandzku.

Pro tip 2: To nie była nasza pierw­sza, ani dru­ga, ani nawet trze­cia wizy­ta we Wło­szech, ale pierw­szy raz odczu­li­śmy tzw. „sie­stę”, czy­li momen­ty w cią­gu dnia, kie­dy zamy­ka­ją się skle­py i restau­ra­cje. Teraz już wiem, że to nie jest żad­na sie­sta, a po pro­stu styl życia Wło­chów, któ­rzy wbi­ją z rana do knaj­py na śnia­da­nie i kapu­czi­nę. Następ­nie dobi­ja­ją się ape­rol­kiem, max ośmio­ma, po czym o 13:00 zapa­da­ją się pod zie­mię, żeby ponow­nie wypeł­znąć na uli­ce dopie­ro po 18:00. Pomię­dzy 13 a 18 więk­szość przy­byt­ków jest zamknię­ta.  War­to o tym pamię­tać, jeśli  ma się małe­go bom­bel­ka do wykar­mie­nia i kmi­ni pla­ny w sty­lu -> „Dobra, to teraz idzie­my na szlak, a jakoś o 15 ude­rzy­my na obiad”. Nope, o 15 poca­łu­je­cie klam­kę. I dokład­nie tak samo wyglą­da­ło to nad Gar­dą i Cinque Ter­re (lek­kie zdziw­ko, bo przy poprzed­nich wypa­dach do Rimi­ni, Medio­la­nu i Rzy­mu z niczym takim się nie spo­tka­łem. Knaj­py dzia­ła­ły All Day Long) . 

Pro tip 3: W Dolo­mi­tach w maju nadal jest zima. Niby na chłop­ski rozum, moż­na sobie to wyde­du­ko­wać, a jed­nak śnie­gi i tem­pe­ra­tu­ry poni­żej 5‑stopni deli­kat­nie nas zasko­czy­ły. Ubz­du­ra­łem sobie, że w maju będzie już wio­sna na peł­nej petar­dzie i nasta­wi­łem na blu­zę + wia­trów­kę, tym­cza­sem przy­dał­by się jesz­cze jakis soft­shel albo polar. Na szczę­ście wszyst­ko da się kupić na miejscu.

Atrak­cje:

Do dys­po­zy­cji mie­li­śmy tyl­ko trzy dni, więc nie było szans zali­czyć wszyst­kie­go z listy, ale coś tam zoba­czy­li­śmy. 

- Alpe di Siu­si (Seiser Alm) — naj­więk­szy pła­sko­wyż w Euro­pie z bar­dzo przy­jem­nym widocz­kiem na szczy­ty Sas­so Lun­go, Sas­so Piat­to i Sci­liar. Tra­sa tre­kin­go­wa, któ­rą wybra­li­śmy jest bar­dzo pro­sta i spo­koj­nie dacie radę zro­bić ją nawet z bom­bel­kiem w wóz­ku. Żeby się tu dostać, jedź­cie do miej­sco­wo­ści Com­patsch i zostaw­cie samo­chód na jed­nym z par­kin­gów (P2 jest naj­bli­żej wej­ścia na szlak). W maju było tu pusto, ale zakła­dam że w sezo­nie trze­ba przy­je­chać z same­go rana, żeby zała­pać się na miej­sce par­kin­go­we. Czy­ta­li­śmy jesz­cze, że dro­ga jest zamy­ka­na w godzi­nach 9:00- 17:00 i wte­dy wjazd moż­li­wy jest tyl­ko dla osób, któ­re mają wyku­pio­ne tu noc­le­gi.  Z par­kin­gu, do punk­tu wido­ko­we­go „Belve­de­re dell Alpe di Siu­si” szli­śmy ok 45 minut. Tem­po bar­dzo nie­dziel­ne. 

- Kościół Św. Jana w Ranui (Val di Funes) — Teo­re­tycz­nie może­cie wejść do środ­ka (za 4 EUR/osoba), ale bar­dziej się tu roz­cho­dzi o kom­po­zy­cję, czy­li ład­ny kośció­łek na tle gór, więc moim skrom­nym zda­niem ogląd z zewnątrz będzie wystar­cza­ją­cy. Ot cyka­my kil­ka fotek i leci­my dalej.

- Cor­ti­na d’Ampezzo — jeden z naj­po­pu­lar­niej­szych kuror­tów nar­ciar­skich w Dolo­mi­tach, do któ­re­go rze­ko­mo cią­gną naj­więk­sze euro­pej­skie gwiaz­dy i bogo­le. Cor­ti­na w 1965 roku była gospo­da­rzem zimo­wych igrzysk olim­pij­skich i powtó­rzy to w 2026 roku na spółę z Medio­la­nem. Robi­ła tak­że za tło w fil­mie o przy­go­dach Jame­sa Bon­da -> „Tyl­ko dla two­ich oczu”. To wła­śnie tutaj Roger Moor pod­czas uciecz­ki przed zło­la­mi, prze­je­chał na nar­tach po torze bob­sle­jo­wym. Skła­da­jąc do kupy te wszyst­kie smacz­ki, Cor­ti­nę wyobra­ża­łem sobie jako miej­sce, w któ­rym jest tak jak­by luk­su­so­wo, tym­cza­sem zeszło gru­be roz­cza­ro­wan­ko. Ani gwiazd, ani zło­tych kla­mek, ani nic. Wręcz prze­ciw­nie. Odnio­słem wra­że­nie, że to miej­sce naj­lep­sze lata ma już za sobą i teraz sobie powo­lut­ku dogo­ry­wa. Nawet fot­ki żad­nej nie zro­bi­łem, bo nic nie roko­wa­ło. Za to to, cze­go ocze­ki­wa­łem po Cor­ti­nie, przy­pad­ko­wo zna­leź­li­śmy w miej­sco­wo­ści Selva di Val Gar­de­na. Ład­ne diznajn z nowo­cze­snym szny­tem, przy­jem­nie wkom­po­no­wa­ny w gór­ski kra­jo­braz (zero bil­l­bo­ar­dów), tro­chę eks­klu­zyw­nych buti­ków i spo­ro zachę­ca­ją­cych kawiar­ni. Gdy­bym był Sophią Loren jechał­bym do Selvy zamiast do Cortiny.

- Lago di Bra­ies - praw­do­po­dob­nie naj­po­pu­lar­niej­sze jezio­ro na Insta­gra­mie. Tur­ku­so­wa woda, przy­stań z łódecz­ka­mi i widok na szczy­ty gór. Taki tro­chę odpo­wied­nik nasze­go Mor­skie­go Oka z insta­frien­dly dodat­ka­mi. Nie­ste­ty oka­za­ło się, że tutaj w maju rów­nież nadal trwa zima i jezio­ro jest jesz­cze zamar­z­nię­te, łódek brak, a do tego doszedł covid, więc nawet na pomost nie dało rady wejść. Taki mój fart. Jak chce­cie zoba­czyć to miej­sce w swo­im praj­mie, celuj­cie w sier­pień. Według wuj­ka googla wyna­jem łód­ki kosz­tu­je 19 EUR za 30 minut lub 29 EUR za godzi­nę, a żeby zro­bić Insta­gra­mo­wą fot­kę bez pleb­su, może­cie wyna­jąć całą przy­stań za skrom­ne 150 ojro/1h #enjoy. Cze­go się nie robi dla sexi foteczki?

To teraz miej­sców­ki, któ­rych nie dali­śmy rady zoba­czyć, ale zde­cy­do­wa­nie pole­cam wam wziąć je pod uwagę:

- Sece­da — Gór­ka, któ­ra wyglą­da tro­chę jak z „Kró­la Lwa”- pamię­ta­cię jak Rafi­ki pod­no­sił małe­go Sim­bę, żeby poka­zać go zwie­rzę­tom? Coś w teń deseń, jeśli cho­dzi o kształt ska­ły.  Na Sece­dę moż­na się dostać kolej­ką z Orti­sei (koszt 34 EUR/osoba). My musie­li­śmy odpu­ścić, bo oczy­wi­ście kolej­ka nie dzia­ła­ła ze wzglę­du na pandemię.

- Tres Cime — Trzy szczy­ty, któ­re uświad­czy­cie na nie­mal każ­dej pocz­tów­ce z Dolo­mi­ta­mi. Uda­ło nam się je zoba­czyć tyl­ko z dale­ka, bo warun­ki pogo­do­we sku­tecz­nie nas odstra­szy­ły przed 10-kilo­me­tro­wym spa­cer­kiem. Nie mniej kie­dyś pla­nu­je­my tam wró­cić w bar­dziej sprzy­ja­ją­cych warun­kach i jed­nak mach­nąć tę tra­sę, bo wido­ki są napraw­dę spek­ta­ku­lar­ne. BTW: Żeby się tu dostać musi­cie doje­chać do Rifu­gio Auron­zo i to bar­dzo, ale to bar­dzo wcze­śnie rano, bo licz­ba miejsc par­kin­go­wych jest ogra­ni­czo­na. Śpiosz­ki z góry mogą sobie doli­czyć dodat­ko­we 10 km trek­kin­gu, bo #pełen #par­king

Po dro­dze moż­na tra­fić na jezior­ko z wodą w kolo­rze “Ludwi­ka”

Bonus: Jezio­ro Reschen­see z wysta­ją­cą wie­żą kościo­ła. W praw­dzie to już nie są Dolo­mi­ty, ale bio­rąc pod uwa­gę, że to rap­tem 130 kilo­me­trów od Laion, żal było nie pod­je­chać. Teraz, kie­dy jeste­śmy już po odwie­dze­niu tego miej­sca, skła­niam się do opi­nii, że jed­nak nie jest to wyciecz­ka war­ta zacho­du. Kie­dy pierw­szy raz zoba­czy­łem tę wie­żę w inter­ne­cie, wyda­ła mi się total­nie abs­trak­cyj­na i mia­ła w sobie coś intry­gu­ją­ce­go. Na miej­scu czar prysł, bo oka­za­ło się, że to 5‑minutowa atrak­cja, przy któ­rej foto­gra­fo­wa­niu trze­ba zła­pać odpo­wied­ni kadr, żeby przy­pad­kiem nie poka­zać za dużo, bo wte­dy czar pry­ska. Poza tym na naszej zmia­nie jak zawsze coś musia­ło pójść nie tak i zasta­li­śmy jezior­ko w poło­wie wyschnięte.
Nie mniej po dro­dze liznę­li­śmy gene­zę tego miej­sca i Long Sto­ry Short jest takie, że jest to sztucz­ny zbior­nik, któ­ry powstał przez zala­nie kil­ku wio­sek w 1950 roku, a ta wie­ża to pozo­sta­łość z kościo­ła wybu­do­wa­ne­go w XIV. Ponoć loka­le­si dłu­go pro­te­sto­wa­li prze­ciw­ko przy­mu­so­we­mu prze­sie­dle­niu, ale jak widać, sła­bo im poszło. Plu­sem wyciecz­ki jest to, że po dro­dze mija się spo­ro win­nic, więc bez pro­ble­mu moż­na tę poraż­kę prze­kuć w sukces.

I to już? Aha, faj­nie, ale jedź­my już

I to by było na tyle z Dolo­mi­tów. W kolej­nym odcin­ku Jezio­ro Gar­da. Stay tuned.

P.S.

Pro Tip nr 4 -> Co zro­bić, kie­dy bom­be­lek jest na tyle duży, że cho­dzi już na wła­snych nogach, ale nie zno­wu taki duży, żeby trza­skać 10-kilo­me­tro­we trek­kin­gi? Odpo­wie­dzią jest wózek bie­go­wy Thu­le. Ma więk­szy udźwig niż “zwy­kłe” wóz­ki, więc bome­bel­ki powy­żej 20-kilo na spo­koj­nie powie­zie. Ma duże pom­po­wa­ne koła, więc gór­skie ścież­ki mu nie strasz­ne. Skła­da się na płask, więc bagaż­nik lubi to. Gdy­bym miał dzi­siej­szą wie­dzę, kupił­bym ten wózek zaraz po wycią­gnię­ciu Bren­don­ka z gon­do­li, zwłasz­cza, że one trzy­ma­ją cenę i po skoń­cze­niu służ­by, moż­na je sprze­dać za 80%. Ale oczy­wi­ście byłem spryt­niej­szy i naj­pierw kupi­łem 3 w 1, któ­ry oka­zał się total­nym paź­dzie­rzem, póź­niej kolej­ny spa­ce­ro­wy, któ­ry nawet dawał radę, ale jak zła­pa­łem kap­cia i zła­ma­łem felę, oka­za­ło się, że nie da się kupić orgi­nal­nej fel­gi w odpo­wied­nim roz­mia­rze, więc zaba­wa z szu­ka­niem zamien­ni­ka. Ale to jesz­cze luzik, gorzej, że jak poja­wił się plan Dolo­mi­ty, to on już był za mały dla Bren­don­ka. I wte­dy do gry weszło Thu­le i ura­to­wa­ło nam tyłek i waka­cje. Propsuję.

A to widziałeś?

Brak komentarzy

Leave a Reply