Jeśli zapytacie mnie o ulubione miasto w Polsce, bez zastanowienia odpowiem Gdańsk, który delikatnie wyprzedza Toruń i Wrocław. Wszystkie są bardzo „wyjściowe” i miło się po nich poszlajać, mają konkretną ofertę gastro, co jak wiadomo jest dla mnie priorytetowym aspektem, ale ostatecznie Gdańsk wygrywa, bo ma jeszcze plaże i dostęp do morza #najlepiej.
I z Gdańskiem jest taka historia, że staramy się co najmniej raz w roku wpaść do niego na minimum weekend. A przynajmniej staraliśmy, bo pandemia 2020 nam tę tradycję popsuła. Na szczęście co się odwlecze, to nie uciecze i po jednym sezonie przerwy tym chętniej wróciliśmy, żeby nadrobić zaległości. W dodatku był to wyjazd inny niż poprzednie, gdyż Decathlon zaproponował nam, abyśmy podczas pobytu, poruszali się po mieście na zaprojektowanych i wyprodukowanych przez nich rowerach elektrycznych.
Jestem fanem wszystkiego, co jeździ, lata i pływa, więc dwa razy nie trzeba było mnie pytać. Oczywiście, że skorzystałem i już w tym momencie mogę wam zdradzić, że dzięki rowerom był to jeden z fajniejszych naszych wypadów do Gdańska i zdecydowanie najbardziej efektywny pod względem zwiedzania, wszak w ciągu kilku godzin zaliczyliśmy traskę, którą zazwyczaj rozbijaliśmy na trzy dni. Zresztą nie jest to trudne do wydedukowania. Na rowerach nie stoi się w korkach, nie traci czasu na szukanie parkingu, nie zaprząta głowy rozkładem jazdy komunikacji miejskiej ani niezbędnymi przesiadkami. Nope, samemu jest się sobie sterem, żaglem i okrętem, a do tego spędza dzień na świeżym powietrzu, co jest znacznie przyjemniejsze i mniej męczące niż kiszenie w aucie, czy tam autobusie. Ponadto poruszając się pomiędzy zaplanowanymi punktami, można przypadkowo odkryć coś nowego. I nam się nawet coś takiego przydarzyło. Mianowicie po drodze z hotelu na Długi Targ, trafiliśmy na Kamienną Śluzę, która, jeśli zmrużyć oczy i trochę sobie dopowiedzieć, wygląda jak mini Amsterdam, czy tam mini Brugia. Nie znałem wcześniej tego miejsca.
Obserwacja jest taka, że przez ten rok przerwy, trochę się w Gdańsku pozmieniało i to na takie konkretne WOW. Pierwszy zachwyt dopadł nas po dotarciu pod Żurawia, kiedy okazało się, że kompleks budynków po drugiej stronie, który wiecznie był w budowie i zasłonięty różnymi płachtami, jest już ukończony i prezentuje się jak… Kopenhaga. Naprawdę zbierałem szczenę z ulicy, taki szał na żywo. Pojeździliśmy trochę w prawo i w lewo, odkrywając wszystkie nowe zakamarki, zjedliśmy śniadanie z widokiem na Diabelski Młyn, po czym dobiliśmy się okropnie pyszniutkimi ciasteczkami z Eklerowni, która jest naszym wielkim odkryciem w kategorii „gastro-deserki”. Wspaniały spot, polecam.
Kolejnym nowym dla nas miejscem WOW jest „100cznia”, czyli strefa gastro-kulturalna, która została zbudowana z kontenerów cargo na terenie Stoczni Gdańskiej. Znajdziecie tam kozacki streetfood, a jeśli przyjdziecie w nocy, można załapać się na konkretne Party Hard. My akurat byliśmy tam za dnia, więc mogę potwierdzić tylko, że gastro mają naprawdę godne. Zresztą kilka knajp kojarzę z czasów, kiedy działały pod innymi adresami i to jest naprawdę genialna sprawa, że teraz wszystkie można ustrzelić w jednej lokalizacji (od siebie polecam philly czizstejki Pana Balerona i Klatkę B w kategorii pastrami). Jednak nie o samo jedzenie tu chodzi. Jestem zachwycony, jak przemyślanym i efektowny projektem jest „100cznia” oraz jak sprytnie została wkomponowana w „starą stocznię”, utrzymując jej klimat. Ode mnie 10/10.
Kropką nad „i” oczywiście była wyprawa na plażę w Jelitkowie, z krótkim pit stopem pod stadionem. W ramach bonusu po drodze trafiliśmy jeszcze na bardzo fajny mural, przedstawiający skrzydła zrobione z picki, co jest ewidentną szpilką wbitą w słynny mural sklepu „Moliera 2”, gdzie bardzo chętnie pozują celebrytki. Szanuję takie zaczepki. Tak BTW to te skrzydła wymalowane są na ścianie restauracji “Lekko”, do której w tamtym momencie nie zaszedłem, ale później ludzie zaczęli mi pisać, że super jedzenie mają, więc migusiem odpaliłem ich Instagram. Powiedzieć, że dobrze to wygląda, to nie powiedzieć nic. Przy kolejnej wizycie zdecydowanie wpadam.
Dzień zakończyliśmy w Sopocie, w mojej ulubionej restauracji Piroman. OMG jakie tam steki i tatarki serwują, to ja nawet nie. Być w Sopocie i nie zajść do Piromana, to jak być w Paryżu i nie zobaczyć Koloseum. Propsuję po stokroć.
Pozwólcie, że na koniec powiem wam kilka zdań na temat rowerów, na których jeździliśmy. Zacznę w ogóle od tego, że kiedy kilka lat temu po raz pierwszy zobaczyłem w sklepach rowery elektryczne, pomyślałem sobie, że to oszukiwanie samego siebie. W tamtym momencie rower był dla mnie narzędziem stricte treningowym do trzaskania czasówek, więc każda forma wsparcia wydawała mi się bez sensu. Pierwszą zmianę frontu w tym myśleniu zaliczyłem podczas urlopu w Dolomitach, kiedy zobaczyłem, że ludzie dzięki wspomaganiu dają radę z naprawdę stromymi górskimi podjazdami, które do tej pory były dostępne tylko dla Rafała Majki. Po weekendowych testach w Gdańsku już nie mam żadnych wątpliwości, że rower elektryczny to genialna idea. Po pierwsze wcale nie trzeba używać wspomagania, więc rower nadal jest rowerem. Po drugie nawet przy wspomaganiu trzeba pedałować, więc każda przejażdżka zalicza się pod trening. Po trzecie w końcu do mnie dotarło, że ludzie traktują rowery również rekreacyjnie i owszem chcą się przemieszczać i spędzić dzień na powietrzu, ale niekoniecznie chcą się forsować, jak podczas Tour de Pologne. Poza tym niektórzy są w słabszej formie (ja aktualnie), więc wspomaganie elektryczne daje im szanse, żeby oddalić się od domu bez ryzyka, że nie będą mieli siły wrócić. Po czwarte, dzięki wspomaganiu elektrycznemu można wyeliminować wszystkie frustrujące momenty podczas przejażdżki, typu podjazdy pod górkę, czy jazda pod wiatr. Po piąte, zastanawiałem się, czy jeśli mam już np. hulajnogę elektryczną, to taki rower nadal ma uzasadnienie. Wychodzi mi, że ma. Hulajnogą sprawnie przemieszczę się do Żabki, lub na krótkie dystanse, ale z bąbelkiem już na wycieczkę nie pojadę, a na rowerze owszem, bo bez problemu można podpiąć fotelik albo przyczepkę.
W czasie dnia testowego zrobiliśmy ponad 50 kilometrów, czyli dystans, po którym ma się moralne prawo być zmęczonym i następne 24 godziny przeleżeć, tymczasem wróciliśmy na tyle świeży, że wyruszyliśmy jeszcze na nocne gastro. Większość trasy przejechaliśmy o własnych siłach, więc nie trzeba było się za to nocne gastro później biczować. Wspomagaliśmy się głównie na podjazdach i podczas jazdy pod wiatr na trybie 1 lub 2 (są trzy tryby wspomagania – lekki, średni i mocny). W żadnym momencie nie mieliśmy strachu, że oddaliliśmy się za daleko od hotelu i zabraknie nam sił na powrót. Już sama świadomość, że można skorzystać ze wspomagania daje psychiczny luz.
Osobiście dostrzegam w nich jeszcze jedną zaletę. Otóż przez kilka lat dojeżdżałem do korpo na rowerze i przyznaję, że miewałem wiele poranków, kiedy byłem niewyspany i jechałem jak za karę. Każdy kilometr był walką. Oczywiście nadal wolałem się przemęczyć niż jechać dwa razy dłużej w zatłoczonym autobusie, ale gdybym wtedy miał możliwość skorzystania z elektrycznego wspomagania, na pewno byłoby to o wiele przyjemniejsze doświadczenie. W drodze powrotnej zazwyczaj byłem już w rytmie dnia, więc jechało się całkiem fajnie, ale poranki wspominam jako traumatyczne.
I już na serio ostatnia rzecz. Otóż jak widać na zdjęciach, jeździliśmy na rowerach z ramą miejską, co też było dla mnie pewną nowością, bo prywatnie śmigam na MTB. Byłem strasznie uprzedzony do miejskich konstrukcji. Wydawały mi się toporne i powolne. Odszczekuję. Są bardzo, ale to bardzo wygodne, potrafią się porównywalnie rozpędzić do MTB, można na nich jeździć w cywilnym ubraniu bez ryzyka rozdarcia w kroku, a wyprostowana pozycja sprawia, że po 50 kilometrach nadal nie łamie w krzyżu. Zaczynam rozumieć Holendrów, dlaczego na takich jeżdżą, co nie zmienia faktu, że Decathlon posiada w swojej ofercie elektryki z różnymi ramami. Na pewno każdy znajdzie odpowiednią konstrukcję pod swoje potrzeby. Pełną ofertę rowerów elektrycznych od Decathlon sprawdzicie TUTAJ — KLIK.
Test jak najbardziej pozytywny. Jeśli rozglądacie się za tego typu jednośladem, ale macie podobne wątpliwości do moich sprzed dwóch tygodni, możecie przestać się lękać. To naprawdę fajny sprzęt, który potrafi rozwiązać kilka niedogodności klasycznych rowerów.
Brak komentarzy