Chillout, Włóczykijing, Żarcie & Napitki

Gdański citybreak na rowerach elektrycznych

15/06/2000

Jeśli zapy­ta­cie mnie o ulu­bio­ne mia­sto w Pol­sce, bez zasta­no­wie­nia odpo­wiem Gdańsk, któ­ry deli­kat­nie wyprze­dza Toruń i Wro­cław. Wszyst­kie są bar­dzo „wyj­ścio­we” i miło się po nich poszla­jać,  mają kon­kret­ną ofer­tę gastro, co jak wia­do­mo jest dla mnie prio­ry­te­to­wym aspek­tem, ale osta­tecz­nie Gdańsk wygry­wa, bo ma jesz­cze pla­że i dostęp do morza #naj­le­piej.

I z Gdań­skiem jest taka histo­ria, że sta­ra­my się co naj­mniej raz w roku wpaść do nie­go na mini­mum week­end. A przy­naj­mniej sta­ra­li­śmy, bo pan­de­mia 2020 nam tę tra­dy­cję popsu­ła. Na szczę­ście co się odwle­cze, to nie ucie­cze i po jed­nym sezo­nie prze­rwy tym chęt­niej wró­ci­li­śmy, żeby nad­ro­bić zale­gło­ści. W dodat­ku był to wyjazd inny niż poprzed­nie, gdyż Deca­th­lon zapro­po­no­wał nam, aby­śmy pod­czas poby­tu, poru­sza­li się po mie­ście na zapro­jek­to­wa­nych i wypro­du­ko­wa­nych przez nich rowe­rach elektrycznych.

Jestem fanem wszyst­kie­go, co jeź­dzi, lata i pły­wa, więc dwa razy nie trze­ba było mnie pytać. Oczy­wi­ście, że sko­rzy­sta­łem i już w tym momen­cie mogę wam zdra­dzić, że dzię­ki rowe­rom był to jeden z faj­niej­szych naszych wypa­dów do Gdań­ska i zde­cy­do­wa­nie naj­bar­dziej efek­tyw­ny pod wzglę­dem zwie­dza­nia, wszak w cią­gu kil­ku godzin zali­czy­li­śmy tra­skę, któ­rą zazwy­czaj roz­bi­ja­li­śmy na trzy dni. Zresz­tą nie jest to trud­ne do wyde­du­ko­wa­nia. Na rowe­rach nie stoi się w kor­kach, nie tra­ci cza­su na szu­ka­nie par­kin­gu, nie zaprzą­ta gło­wy roz­kła­dem jaz­dy komu­ni­ka­cji miej­skiej ani nie­zbęd­ny­mi prze­siad­ka­mi. Nope, same­mu jest się sobie ste­rem, żaglem i okrę­tem, a do tego spę­dza dzień na świe­żym powie­trzu, co jest znacz­nie przy­jem­niej­sze i mniej męczą­ce niż kisze­nie w aucie, czy tam auto­bu­sie. Ponad­to poru­sza­jąc się pomię­dzy zapla­no­wa­ny­mi punk­ta­mi, moż­na przy­pad­ko­wo odkryć coś nowe­go. I nam się nawet coś takie­go przy­da­rzy­ło. Mia­no­wi­cie po dro­dze z hote­lu na Dłu­gi Targ, tra­fi­li­śmy na Kamien­ną Ślu­zę, któ­ra, jeśli zmru­żyć oczy i tro­chę sobie dopo­wie­dzieć, wyglą­da jak mini Amster­dam, czy tam mini Bru­gia. Nie zna­łem wcze­śniej tego miejsca.

Obser­wa­cja jest taka, że przez ten rok prze­rwy, tro­chę się w Gdań­sku pozmie­nia­ło i to na takie kon­kret­ne WOW. Pierw­szy zachwyt dopadł nas po dotar­ciu pod Żura­wia, kie­dy oka­za­ło się, że kom­pleks budyn­ków po dru­giej stro­nie, któ­ry wiecz­nie był w budo­wie i zasło­nię­ty róż­ny­mi płach­ta­mi, jest już ukoń­czo­ny i pre­zen­tu­je się jak… Kopen­ha­ga. Napraw­dę zbie­ra­łem szcze­nę z uli­cy, taki szał na żywo. Pojeź­dzi­li­śmy tro­chę w pra­wo i w lewo, odkry­wa­jąc wszyst­kie nowe zaka­mar­ki, zje­dli­śmy śnia­da­nie z wido­kiem na Dia­bel­ski Młyn, po czym dobi­li­śmy się okrop­nie pysz­niut­ki­mi cia­stecz­ka­mi z Ekle­row­ni, któ­ra jest naszym wiel­kim odkry­ciem w kate­go­rii „gastro-deser­ki”. Wspa­nia­ły spot, polecam.

Kolej­nym nowym dla nas miej­scem WOW jest „100cznia”, czy­li stre­fa gastro-kul­tu­ral­na, któ­ra zosta­ła zbu­do­wa­na z kon­te­ne­rów car­go na tere­nie Stocz­ni Gdań­skiej. Znaj­dzie­cie tam kozac­ki stre­et­fo­od, a jeśli przyj­dzie­cie w nocy, moż­na zała­pać się na kon­kret­ne Par­ty Hard. My aku­rat byli­śmy tam za dnia, więc mogę potwier­dzić tyl­ko, że gastro mają napraw­dę god­ne. Zresz­tą kil­ka knajp koja­rzę z cza­sów, kie­dy dzia­ła­ły pod inny­mi adre­sa­mi i to jest napraw­dę genial­na spra­wa, że teraz wszyst­kie moż­na ustrze­lić w jed­nej loka­li­za­cji (od sie­bie pole­cam phil­ly cziz­stej­ki Pana Bale­ro­na i Klat­kę B w kate­go­rii pastra­mi). Jed­nak nie o samo jedze­nie tu cho­dzi. Jestem zachwy­co­ny, jak prze­my­śla­nym i efek­tow­ny pro­jek­tem jest „100cznia” oraz jak spryt­nie zosta­ła wkom­po­no­wa­na w „sta­rą stocz­nię”, utrzy­mu­jąc jej kli­mat. Ode mnie 10/10.

Krop­ką nad „i” oczy­wi­ście była wypra­wa na pla­żę w Jelit­ko­wie, z krót­kim pit sto­pem pod sta­dio­nem. W ramach bonu­su po dro­dze tra­fi­li­śmy jesz­cze na bar­dzo faj­ny mural, przed­sta­wia­ją­cy skrzy­dła zro­bio­ne z pic­ki, co jest ewi­dent­ną szpil­ką wbi­tą w słyn­ny mural skle­pu „Molie­ra 2”, gdzie bar­dzo chęt­nie pozu­ją cele­bryt­ki. Sza­nu­ję takie zaczep­ki. Tak BTW to te skrzy­dła wyma­lo­wa­ne są na ścia­nie restau­ra­cji “Lek­ko”, do któ­rej w tam­tym momen­cie nie zasze­dłem, ale póź­niej ludzie zaczę­li mi pisać, że super jedze­nie mają, więc migu­siem odpa­li­łem ich Insta­gram. Powie­dzieć, że dobrze to wyglą­da, to nie powie­dzieć nic. Przy kolej­nej wizy­cie zde­cy­do­wa­nie wpadam.

Dzień zakoń­czy­li­śmy w Sopo­cie, w mojej ulu­bio­nej restau­ra­cji Piro­man. OMG jakie tam ste­ki i tatar­ki ser­wu­ją, to ja nawet nie. Być w Sopo­cie i nie zajść do Piro­ma­na, to jak być w Pary­żu i nie zoba­czyć Kolo­seum. Prop­su­ję po stokroć.

Pozwól­cie, że na koniec powiem wam kil­ka zdań na temat rowe­rów, na któ­rych jeź­dzi­li­śmy. Zacznę w ogó­le od tego, że kie­dy kil­ka lat temu po raz pierw­szy zoba­czy­łem w skle­pach rowe­ry elek­trycz­ne, pomy­śla­łem sobie, że to oszu­ki­wa­nie same­go sie­bie. W tam­tym momen­cie rower był dla mnie narzę­dziem stric­te tre­nin­go­wym do trza­ska­nia cza­só­wek, więc każ­da for­ma wspar­cia wyda­wa­ła mi się bez sen­su. Pierw­szą zmia­nę fron­tu w tym myśle­niu zali­czy­łem pod­czas urlo­pu w Dolo­mi­tach, kie­dy zoba­czy­łem, że ludzie dzię­ki wspo­ma­ga­niu dają radę z napraw­dę stro­my­mi gór­ski­mi pod­jaz­da­mi, któ­re do tej pory były dostęp­ne tyl­ko dla Rafa­ła Maj­ki. Po week­en­do­wych testach w Gdań­sku już nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści, że rower elek­trycz­ny to genial­na idea. Po pierw­sze wca­le nie trze­ba uży­wać wspo­ma­ga­nia, więc rower nadal jest rowe­rem. Po dru­gie nawet przy wspo­ma­ga­niu trze­ba peda­ło­wać, więc każ­da prze­jażdż­ka zali­cza się pod tre­ning. Po trze­cie w koń­cu do mnie dotar­ło, że ludzie trak­tu­ją rowe­ry rów­nież rekre­acyj­nie i owszem chcą się prze­miesz­czać i spę­dzić dzień na powie­trzu, ale nie­ko­niecz­nie chcą się for­so­wać, jak pod­czas Tour de Polo­gne. Poza tym nie­któ­rzy są w słab­szej for­mie (ja aktu­al­nie), więc wspo­ma­ga­nie elek­trycz­ne daje im szan­se, żeby odda­lić się od domu bez ryzy­ka, że nie będą mie­li siły wró­cić. Po czwar­te, dzię­ki wspo­ma­ga­niu elek­trycz­ne­mu moż­na wyeli­mi­no­wać wszyst­kie fru­stru­ją­ce momen­ty pod­czas prze­jażdż­ki, typu pod­jaz­dy pod gór­kę, czy jaz­da pod wiatr. Po pią­te, zasta­na­wia­łem się, czy jeśli mam już np. hulaj­no­gę elek­trycz­ną, to taki rower nadal ma uza­sad­nie­nie. Wycho­dzi mi, że ma. Hulaj­no­gą spraw­nie prze­miesz­czę się do Żab­ki, lub na krót­kie dystan­se, ale z bąbel­kiem już na wyciecz­kę nie poja­dę, a na rowe­rze owszem, bo bez pro­ble­mu moż­na pod­piąć fote­lik albo przyczepkę.

W cza­sie dnia testo­we­go zro­bi­li­śmy ponad 50 kilo­me­trów, czy­li dystans, po któ­rym ma się moral­ne pra­wo być zmę­czo­nym i następ­ne 24 godzi­ny prze­le­żeć, tym­cza­sem wró­ci­li­śmy na tyle świe­ży, że wyru­szy­li­śmy jesz­cze na noc­ne gastro. Więk­szość tra­sy prze­je­cha­li­śmy o wła­snych siłach, więc nie trze­ba było się za to noc­ne gastro póź­niej biczo­wać. Wspo­ma­ga­li­śmy się głów­nie na pod­jaz­dach i pod­czas jaz­dy pod wiatr na try­bie 1 lub 2 (są trzy try­by wspo­ma­ga­nia – lek­ki, śred­ni i moc­ny). W żad­nym momen­cie nie mie­li­śmy stra­chu, że odda­li­li­śmy się za dale­ko od hote­lu i zabrak­nie nam sił na powrót. Już sama świa­do­mość, że moż­na sko­rzy­stać ze wspo­ma­ga­nia daje psy­chicz­ny luz.

Oso­bi­ście dostrze­gam w nich jesz­cze jed­ną zale­tę. Otóż przez kil­ka lat dojeż­dża­łem do kor­po na rowe­rze i przy­zna­ję, że mie­wa­łem wie­le poran­ków, kie­dy byłem nie­wy­spa­ny i jecha­łem jak za karę. Każ­dy kilo­metr był wal­ką. Oczy­wi­ście nadal wola­łem się prze­mę­czyć niż jechać dwa razy dłu­żej w zatło­czo­nym auto­bu­sie, ale gdy­bym wte­dy miał moż­li­wość sko­rzy­sta­nia z elek­trycz­ne­go wspo­ma­ga­nia, na pew­no było­by to o wie­le przy­jem­niej­sze doświad­cze­nie. W dro­dze powrot­nej zazwy­czaj byłem już w ryt­mie dnia, więc jecha­ło się cał­kiem faj­nie, ale poran­ki wspo­mi­nam jako traumatyczne.

I już na serio ostat­nia rzecz. Otóż jak widać na zdję­ciach, jeź­dzi­li­śmy na rowe­rach z ramą miej­ską, co też było dla mnie pew­ną nowo­ścią, bo pry­wat­nie śmi­gam na MTB. Byłem strasz­nie uprze­dzo­ny do miej­skich kon­struk­cji. Wyda­wa­ły mi się topor­ne i powol­ne. Odszcze­ku­ję. Są bar­dzo, ale to bar­dzo wygod­ne, potra­fią się porów­ny­wal­nie roz­pę­dzić do MTB,  moż­na na nich jeź­dzić w cywil­nym ubra­niu bez ryzy­ka roz­dar­cia w kro­ku, a wypro­sto­wa­na pozy­cja spra­wia, że po 50 kilo­me­trach nadal nie łamie w krzy­żu. Zaczy­nam rozu­mieć Holen­drów, dla­cze­go na takich jeż­dżą, co nie zmie­nia fak­tu, że Deca­th­lon posia­da w swo­jej ofer­cie elek­try­ki z róż­ny­mi rama­mi. Na pew­no każ­dy znaj­dzie odpo­wied­nią kon­struk­cję pod swo­je potrze­by. Peł­ną ofer­tę rowe­rów elek­trycz­nych od Deca­th­lon spraw­dzi­cie TUTAJKLIK.

Test jak naj­bar­dziej pozy­tyw­ny. Jeśli roz­glą­da­cie się za tego typu jed­no­śla­dem, ale macie podob­ne wąt­pli­wo­ści do moich sprzed dwóch tygo­dni, może­cie prze­stać się lękać. To napraw­dę faj­ny sprzęt, któ­ry potra­fi roz­wią­zać kil­ka nie­do­god­no­ści kla­sycz­nych rowerów.

A to widziałeś?

Brak komentarzy

Leave a Reply