Budapeszt na weekend
Na weekend wybraliśmy się do Budapesztu, jednak nie turystyka była główny celem, a wielki test, pt. “Jak Brendonek zachowa się podczas lotu?”. Takie ćwiczenie miało dać odpowiedź na pytanie, czy to już czas na dalsze podróże? A w razie gdyby jednak nie, ostatecznie będzie to tylko godzina dwadzieścia na pokładzie Bombardiera, więc bez tragedii. Cóż, lot w pierwszą stronę oceniam na 5+. Nasz ludzik Michelin momentalnie zapadł w kimkę i w takim stanie dotrwał do momentu lądowania. Spoko sprawa, z tym, że teraz już wiem, że była to cisza kupiona na kredyt, który przyszło nam spłacić z lichwiarskim procentem podczas powrotu. Powiem tyle, wpierdol jaki kiedyś Doda spuściła Agnieszce Szulim w jednym z warszawskich szaletów, to mały pikuś przy tym, co zaserwował nam Brendonek w drodze powrotnej. Okazuje się, że 11-kilowe dziecko wpadające w amok, potrafi być silne jak Tur i niczym Hulk, niszczyć wszystko, co stanie mu na drodze. Jedna z dłuższych godzin w moim życiu.
Budapeszt na weekend: Nocleg
Ale ale, skoro już dolecieliśmy do tego Budapesztu, to warto poświęcić mu dwa zdania. Zacznijmy od tego, że nie jest to najpiękniejsze miasto, w jakim byłem, ale tragedii też nie ma. Baaa, jeśli zestawić go z Berlinem, to można uznać, że jest nawet niezłym ciachem. Jak w każdym mieście znajdzie się kilka miejscówek, które potrafią zachwycić, ale wystarczy skręcić w złą alejkę, żeby po chwili znaleźć się w slumsach, gdzie bezdomni koczują na ulicach niczym hipsterzy pod sklepem z tampkami Kanyego Westa, a elewacja na budynkach jest tak brzydka, że mieszkańcy są skłonni zapłacić, byle tylko ktoś przysłonił im widok z okna billboardem z pigułami na nietrzymanie moczu. W jednej z takich niezbyt wyjściowych okolic przyszło nam mieszkać. Jak szliśmy się zakwaterować i wdychałem wszechobecny zapach jeszcze świeżej uryny, mysłałem sobię “OMG, ale wtopa, gdzie my jesteśmy?”, po czym wchodzimy do mieszkania, a tam pełne zasko, bo w środku czysto i dizajn a’la Ikea. Całkiem zacny kwadrat w przystępnej cenie, a jak się ostatecznie okazało, żadna patola, tylko położony w jednej z atrakcyjniejszych lokalizacji w Budapeszcie. Coś jak warszawska Praga, która też momentami wizualnie dupy nie urywa, a jednak jest obecnie najmodniejszą dzielnią. Także zaklepujcie śmiało ten “apartament”. Propsuję.
Budapeszt na weekend: Zwiedzanie
Co zwiedzać? My akurat jesteśmy fanami zwiedzania outdoorowego, czyli podbijamy do ładnego budyneczku, cykamy samojebkę i lecimy dalej. Wbijanie do środka i oglądanie wystaw już nas nie kręci, więc nie liczcie, że polecę jakieś muzea i galerie. Codziennie braliśmy wózek i robilismy z buta około 15 kilometrów, co pozwoliło nam całkiem “uczciwie” poznać okolicę i na tej podstawie śmiem twierdzić, że na pewno warto zajść do parku Varosliget i siupnąć sobie na trawce pod zamkiem Vajdahunyad. Według mnie najfajniejsza miejscówka w mieście.
Ponadto super wyjściowy jest kościół Matthiasa (od tyłu bardziej niż od frontu) w części Buda. Powiedziałbym, że to taka węgierska odpowiedź na Sagradę Familię, tylko fejm nie ten. Dalej spacerek wzdłuż Dunaju, tak żeby zaliczyć widoczek na Zamek Królewski, minąć trzy mosty, przejść obok instalacji z butów, które są pomnikiem Holocaustu, aż w końcu dobija się do budynku Parlamentu. Stąd już tylko 5 minut dzieli nas od bazyliki świętego Stefana, która jest centrum wszystkiego w Budapeszcie.
Budapeszt na weekend: Co zjeść?
Tutaj już wrzucamy na luz i przechodzimy w PigOut, czyli czas na szamkę i napitki. Jeśli chodzi o kuchnię węgierską, to jakoś szczególnie nas nie powaliła. Próbowałem klasyki w postaci chicken paprikash, czyli gotowane udko kurczaka w pikantym sosie paprykowym i kluseczkami. Kluseczki propsuję, natomiast cała reszta była tak przeciętna, że danie powinno zmienić nazwę na Marian Kowalski. Bez uniesień obyło się również w przypadku zupy gulaszowej. Smak i wkładkowe mięcho całkiem okej, ale i tak polska wersja bardziej mi smakuje. Nasza gulaszowa jest gęsta i niejednemu już uratowała życie na kacu, tymczasem ta węgierska jest mocno wodnista. Nie wiem, być może to kwestia lokalu, ale osobiście wróciłem z opinią, że szału nie ma. Jednak największą porażką okazał się Langos. Naprawdę wiele sobie po nim obiecywałem, a tu zonk. Ciasto na pączki, tyle że słone + kleks śmietany + starty ser (zimny). Zjeśc zjadłem, ale po wszystkim został mi tylko słono-gorzki posmak. Jak teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że ta przekąska miała błędy już na etapie projektu. Nasze zapiekanki zdecydowanie lepsze. Niestety Węgry, to kolejny kraj, w którym najbardziej smakowała mi pizza i pad thai (PadThai Wok na ulicy Oktober 6 wymiata. I cena spoko). Dobre za to zaliczaliśmy śniadania i deserki. Śniadania praktycznie wszędzie trzymają poziom, za to z deserków polecam:
- lodziarnie “Rosa” — Budapest, Szent István tér 3 — robią lodziory, które wygladają jak róża i smakują jak niebo
- kawiarnię “Ruszwurm” — Budapest, Szentháromság u. 7, — strudel wiśniowy (retes) i kremówki (ruszwurm cream cake) na wypasie. Gdybym był papieżem, to zlałbym Wadowice i na kremówki uderzał tylko do Ruszwurm. Wszyscy chwalą węgierski tort DOBOS (na zdjęciu), ale nas szczególnie nie porwał, więc na niego priorytetu nie daję.
Do tego obowiązkowo kołacze, które na Węgrzech nazywają się Kürtöskalács. Na skrzyżowaniu przy Budapest Eye (diabelski młyn) jest kultowa buda, która je serwuje, ale na mieście znajdzie się jeszcze kilka cukierni, gdzie można je trafić. Niektóre proponują je z lodami w środku, więc jak ktoś robi akurat masę, lepszej okazji nie znajdzie.
Z innych spraw. Budapeszt potrafi być wręcz nieprzyzwoicie drogi. W jednej podrzędnej burgerowni przy Stefanie, za klasycznego, pojedynczego cheesburgera, wołają 70 zł <sic!> I takich kwiatków jest naprawdę sporo. Lokalizacja dziwko! Trzeba uważać.
Budapeszt jest totalnie nieprzystosowany do rodzin z dziećmi. Schody, kocie łby, jeszcze więcej schodów i brak lub niedziałające windy to chleb powszedni. Przez 3 dni zaliczyłem całkiem niezły crossfit.
Budapeszt jest wyluzowany. Nie ma zakazu picia w miejscu publicznym, co akurat szanuję, bo czasami fajnie zrobić sobie piwko w plenerze bez strachu o mandat.
Budapeszt ma forinty, które liczy się w tysiącach. Jak ktoś nie pamięta złotówek przed denominacją, będzie miał wieczny fuckup z doliczeniem się, co ile kosztuje. Osobiście nie miałem czasu sprawdzić kursów przed wyjazdem, więc jak wbiłem pierwszy raz do Aldiego po colę, Snickersa i dwa Hainekeny, to się trochę zawiesiłem, że mam do zapłaty dwa tysiące (nie za dużo? Ile to będzie na nasze?). Z kolei przy pierwszej wizycie w knajpie zastanawiałem się, czy jak zostawię stówę napiwku, to bedzie git? Szybka akcja na kalkulatorku i okazuj się, że to 1,30zł xD. Ciężko się przestawić.
Budapeszt jest zajebisty. Bo z Madzią i Brendonkiem zawsze jest zajebiście. Naprawdę nie widzę powodu, dla którego miał(a)byś tam nie jechać.
6 komentarzy
zacny post, zbieram się rok aby pojechać do Budy i Pesztu, pomogłeś drobną cegiełką na tak + dodatkowo kilka miejscówek też się przyda w przyszłości 🙂
Super, mam nadzieję że się przyda. Nie ma co się zastanawiać, trzeba kupić bilet i jechać. TYle fajnych miejscówek do odwiedzenia a tak mało czasu 😉
Zgadzam się — Budapeszt jest zajebisty. A z langoszami to musiałeś niefortunnie trafić — ja pamiętam te placki, które żarłam w Wielkiej Hali Targowej. Pyszne, cieplutkie, ze stertą rozmaitych dodatków, niebo w gębie.
Ja też próbowałem w hali targowej. Chyba jestem już za bardzo spaczony burgerami, z drugiej strony jakbym miał na osiedlu kiosk z langodzami, to bym nie pogardził. Są takie momenty w życiu, kiedy sprawdziłby się idealnie #kac #pijackie #gastro 😉
Chociaż uważam że nie należy traktować serio kraju który mówi udawanym językiem i Policję nazywa Rendőrség — to jednak ma jeden fantastyczny plus — Węgrzy wzięli z Europy to co najlpesze — byłam tam z kumpelami na babskim wyjeździe i zabytki zabytkami, piekne tralalalaa — to kuźwa Węgrzy rozbijają bank — przciętny Węgier wygląda jakby właśnie zszedł z wybiegu dla Zajebistych Facetów. Po paru godzinach boli Cię kark od przekręcania głowy na hasło — spójrz na tego, cyknij mu fotę… Zresztą fotę cyknęłam też jednemu takiemu na lotnisku czym bardzo zdenerwowałam Panią Celnik która kazała mi usunąć zdjęcia — jak to dobrze że Pani nie obczajała mojego aparaciku z dwoma slotami na kartę 😀
Fck, wychodzi na to, że patrzyłem na to co nie trzeba 😉 Powiedz mi lepiej czy robimy jakieś drineczki w Toruniu. Takie wiesz z całym dwuosobowym fanklubem PigOuta 😉 Tyle, że w pokoju muszą być, bo nie chce czytać w dziennikach o patologu, który wbił do szotowni z dzieckiem xD