Na pewno wielokrotnie trafiliście w necie na panikarskie artykuły w stylu — > “Ej, nie wierzcie instagramerkom, bo ich życie wcale nie wygląda tak, jak na zdjęciach. Te wszystkie foty z luksusowych hoteli, z torebkami Prady, cykniętych podczas skoków na bungee i z ciepłą kapucziną z machniętym serduszkiem na piance, to fejki i ustawka bla bla bla, więc się nie dołujcie i porzućcie pomysł na kąpiel z włączoną suszarką”. Serio tego nie wiedzieliście? Tak samo jest z amerykańskimi liceami. Wbijcie do jakiegoś randomowego, a nagle okaże się, że tamtejsza młodzież wcale nie wygląda, jak obsada Beverly Hills 90210, czy Riverdale. Nope, oprócz futbolistów i cheerliderek, trafiają się też paszczaki, grubi i garbaci. Wiem, szok, ale to prawda. Madzia była i widziała na własne oczy.
Nie inaczej sprawy mają się w kwestii wycieczek zagranicznych. Instagram i biura podróży szczują fotami z lazurową wodą, białym piaseczkiem i drinem z palemką, rozpalając wyobraźnie, że wystarczy kilka godzin lotu i cyk, jesteśmy w raju. Czy aby na pewno tak jest w rzeczywistości? Sprawdźmy to na przykładzie Bali… chociaż tak naprawdę ten wpis będzie evergreenem, który da się przełożyć na większość turystycznych miejscówek. Ot wystarczy w tytule zmienić nazwę lokalizacji, a reszta nadal będzie aktualna.
Wpisując #Bali w instagramową wyszukiwarkę, macie jak w banku, że wyskoczą wam same urywające odwłok ujęcia -> wodospady, wulkany, dziewczyny 90÷60÷90 w bikini, niebiańskie plaże i epickie pola ryżowe. I one naprawdę tam są, ALE to tylko kadry. Dopiero będąc na miejscu, ma się możliwość dostrzeżenia pełnego obrazka. To, czego nie widać, to:
Tłumy
To jest taki lajtowy zarzut, bo skoro mi się zachciało tam jechać, żeby pochillować, to niby na jakiej podstawie miałbym mieć pretensję, że 2 miliony innych ludzi, wpadło na identyczny pomysł? Piszę o tym tylko dlatego, żebyście sobie nie myśleli, że wrócicie z takiego wyjazdu z takimi samymi selfiaczkami, jak wasze ulubione influencerki. Nope, no, chyba że wstaniecie o 4:30 i pojedziecie tam pierwsi, chociaż założę się, że nie będziecie jedynymi, którzy tak kombinują. Jeśli lubicie pospać, to niestety musicie się liczyć z fotami z chińskimi turystami w tle.
Korki
Mieszkam w Warszawie już jakiś czas, więc wydawało mi się, że o korkach trochę wiem. Faktycznie, wydawało mi się. Bali jest dwa poziomy wyżej w tej materii. Korki takie, że przejazd dwóch kilometrów przez Ubud, potrafi zająć godzinę lub półtora. I nawet skuter nie ratuje sytuacji. Stoi się tak samo. W biurze podróży wam o tym nie powiedzą.

To najbardziej boli. Bali jest zaśmiecone na maksa. I nie mówię tu o incydentach, że ktoś rzuci na ulicę papierek po snickersie, tylko o grubszym temacie w stylu rzucania worów ze śmieciami do studzienek, w boczne uliczki, przy wejściu na plażę i w tego typu zakamarki. Smuteczek bardzo. Jeśli ktoś był i tego nie widział, to znaczy, że jest ślepy, albo próbuje zakłamać rzeczywistość, co by wakacyjne opowieści lepiej brzmiały. Oczywiście temu zjawisku towarzyszą różne, niezbyt przyjemne zapachy, a i szczur od czasu do czasu przebiegnie pod nogami. Niby raj, a podobnie jak nad Zalewem Zegrzyńskim.
Zawyżone ceny
Do tej pory zawsze apropos rozmów o podróżach do Azji, jako jedną z zalet, wskazywałem ceny, które są relatywnie niższe niż w Europie -> żarcie, wacha, noclegi, etc. Niestety na Bali ten argument jest inwalidą. Bali potrafi być nawet droższe niż Łeba. Garkuchnie powoli ustępują miejsca ekskluzywnym restauracjom, a główne szlaki turystyczne już dawno zostały przejęte przez butiki znanych projektantów. W Ubud jest więcej salonów Ralpha Laurena niż Biedronek w Warszawie, a na wejściu do jednej świątyni stoi Starbucks. Taka sytuacja. Do tego dochodzą naliczane z odwłoka podatki. Przykładowo wchodzisz do knajpy, zamawiasz szamkę, po czym dostajesz rachunek i nijak nie zgadza się on z cenami, które widziałeś w menu. Rozwiązaniem zagadki jest doliczony cichaczem 10-procentowy podatek rządowy, który w menu był wspomniany mikroskopijnym fontem na ostatniej stronie oraz 10-procent haraczu z tytułu serwisu (czyli za to, że przynieśli ci jedzenie do stolika). O ile na sąsiednim Lomboku takich ukrytych kosztów nie było i nadal mieliśmy wrażenie, że jest taniej niż w PL, to na Bali forsa zaczęła płynąć strumieniem szerokim niczym Amazonka.
Nagabywacze
Nagabywacze w żadnym wypadku nie są nowym tematem, bo spotkasz ich wszędzie, jednak nigdzie indziej nie byli tak męczący, jak na Bali. Totalnie nie przyjmowali odmów, tylko dalej wiercili dziurę w brzuchu — a może wisiorek, a może bransoletkę, albo raj bany, albo nurkowanie z delfinami? Żebyśmy się źle nie zrozumieli. Jestem oazą spokoju i empatii, więc wysłuchuje ich bez żadnej agresji, po czym grzecznie dziękuję, ale to naprawdę staje się irytujące, kiedy ten sam koleś wyhacza cię 15 raz w ciągu dnia i za nic nie przyjmuje odmowy. Robisz zamek z piasku z juniorem, a ten siada obok i nawija o tych bransoletkach. Jesz śniadanie, a ten stoi 10 metrów dalej i się gapi, a jak złapiecie kontakt wzrokowy, to macha, żebyś natychmiast wszystko rzucił i przybiegł, bo ma niesamowity deal na 1000-letni amulet. Only ten dollars my friend. Niezręczność tym większa, że już wczoraj się podłożyłeś i kupiłeś od niego plecioną opaskę, żeby zamknął dzień na plusie. Kiedy naganiacze pytają: “Jak się masz i skąd jesteś?”, to ni chu chu nie interesuje ich wasze samopoczucie, tylko chcą wiedzieć, czy przywieźliście euro, dolary, czy funty i ile można z was zedrzeć. A kiedy turysta ma już znieczulicę, to do nagabywania wysyłane są dzieci i człowiek znowu mięknie. Do tego dochodzą fejkowi taksówarze, przewały w kantorach i kradzieże. Na szczęście dwie ostatnie rzeczy znam tylko z opowieści.
Bieda aż piszczy
Na instagramie wypasione apartamenty, baseny infiniti, śniadania z widokiem na morze i tego typu luksusy, tymczasem wystarczy wyjść dwa kroki poza teren hotelu i tam bida aż piszczy. Wręcz ma się wyrzuty sumienia z powodu urodzenia w kraju, który z urzędu daje lepszy start, kiedy lokalesi popylają na rowerach zrobionych z puszek po coli i mieszkają w domach trzymających się na słowo honoru, gdzie za dach robi kawałek blachy falistej, a za drzwi kilka desek zbitych z palety. Do smutnego krajobrazu doliczam jeszcze budynki, które posypały się w trakcie trzęsień ziemi (Lombok), albo ze starości i w takim stanie trwają, bo nie ma kasy, żeby coś z nimi zrobić. A później przychodzi ten upierdliwy nagabywacz i odmawiając mu, czujesz się jak złamas, który nie ma uczuć.
Ej, to nie tak miało być
Może się również zdarzyć tak, że pojedziecie do miejsc znanych z Instagrama i mimo iż one naprawdę są super sexi, to i tak poczujecie się rozczarowani. Przykładem niech będą popularne tarasy ryżowe. Widoczki owszem kopią dupsko, ale jak tam stoisz, to nagle dociera do Ciebie, że to ściema. Okazuje się, że to nie są pola, na których balijscy rolnicy zbierają ryż, tylko pokazówka, żeby przyciągnąć turystę i sprzedać mu co się da. Drewniane figurki? Spoko, służę. Koszulki ze śmiesznymi nadrukami? Jasne, przy zakupie czterech, piąta gratis. A może chcesz się przejechać rowerem na linie zawieszonej 50 metrów nad ziemią? Luzik, płać 5 dych i wskakuj na siodełko. Nie tak to sobie wyobrażałem.
Na tym skończę, choć pewnie jeszcze kilka wad by się znalazło. Oczywiście nie napisałem tego, żeby się poskarżyć, że wyjazd na Bali był największą pomyłką w moim życiu. Nic z tych rzeczy. Już trochę po świecie się pokręciłem, więc znam temat i wiem, z czym to się je. Poza tym mieliśmy tak ułożony plan, że jednak bliżej nam było do Bali z Instagrama. Niemniej jednak warto mieć świadomość, że rzeczywistość nie jest tak kolorowa, jak na folderach biur podróży. Drugą sprawą jest fakt, że “my turyści” również mamy wpływ na taką sytuację. Zależnie jak to wszystko poskładamy, możemy albo wesprzeć miejscowych, albo przyczynić się do rozpierdolu.
Jeśli chodzi o nas, to nadal daleko nam do ideału, ale staramy się. Walka z plastikiem nas przerosła i znowu piliśmy przez słomki, które robią kuku wielorybom (sorka, niestety średnio tylko 1 na 100 knajp gardzi plastikiem), ale zrezygnowaliśmy za to z reklamówek jednorazowych na rzecz szmacianki, którą przywieźliśmy z PL. Jak się dało, to żywiliśmy się garkuchniach, wynajmowaliśmy lokalnego przewodnika, omijaliśmy szerokim łukiem atrakcje bazujące na cierpieniu zwierząt i nie zostawialiśmy po sobie syfu. Małe rzeczy, ale zawsze do przodu.
Podobny styl podróżowania, a nawet bardziej przyjazny naturze, preferuje Klub Podróżników Soliści, który był naszym partnerem podczas wyjazdu. Jeśli marzą wam się oryginale wakacje i mocniejsze wrażenia niż siedzenie przy hotelowym barze w ramach all inclusive, to Soliści są ludźmi, których szukacie. Mają w ofercie sporo ciekawych wypraw, np. survival w Bieszczadach, spływy kajakowe z Aleksandrem Dobą po Piławie, czy choćby trekking na Islandii, a jak trzeba, to stworzą coś specjalnie pod was. Ich drugim celem jest propagowanie podróżowania, które nie degraduje środowiska i nie serwuje kopa z półobrotu lokalesom. Jednak nie jest tak, że ograniczają się tylko do teoretycznych pogawędek w stylu: “Byłoby fajnie, gdybyście nie wrzucali pustych puszek po piwie do oceanu”. Nope, starają się działać na serio. Aktualnie mają rozpisany plan, który zakłada wybudowanie uli dla 150 tysięcy pszczół, posadzenie 15 tysięcy drzew oraz zorganizowanie paczek pomocowych dla krajów dotkniętych klęskami żywiołowymi. Ambitnie, ale prawda jest taka, że ktoś to musi się tym zająć, albo niedługo takie Bali będzie wyglądało, jak wysypisko śmieci w Klaudynie (miejscówka pod Warszawą). Myk jest taki, że każdy z nas może ich wesprzeć, czy to wybierają z nimi w podróż, czy wstępując do ich klubu i wpłacając cegiełkę. Szczegóły znajdziecie tutaj -> LINK
Brak komentarzy