Wszystko, co dobre niestety kiedyś się kończy, moja podróż także. Wróciłem z najbardziej epickiej, jak do tej pory, wyprawy w swoim życiu, więc czas podsumować. Wiem, że niektórzy mają już tyle flag wbitych w mapę świata, że moja wycieczka może wydać się niczym przejazd linią 136 z Mokotowa na Ursynów, ale dla mnie to było coś naprawdę dużego i wciąż się jaram. Skrótowo opiszę, jak wyglądają podróże na własną rękę, może komuś się przyda. Sam lukier.
Zrobiłem chyba z 20 tys. kilometrów. Jechałem, płynąłem, leciałem i zapierniczałem z buta. Zaliczyłem checkpointy w Łodzi, Wrocławiu, Kudowie Zdrój, Pradze, Amsterdamie, czymś tam w Chinach, Kuala Lumpur, Phuket i Bankgkoku.
Z rzeczy naj i ever. Widziałem największego szczura i karalucha ever. Największy syf, biedę i żyburę ever. Przechodziłem nad najbrudniejszą i najbardziej śmierdzącą rzeką ever. Byłem w nabardziej obleśnym kiblu ever. Jadłem najostrzejsze żarcie ever. Nie zmieniły się pierwsze miejsca w moich osobistych rankingach na najlepszą plażę, najlepszy lazur wody i najbardziej epicką rafę koralową. Ever.
Wielokrotnie, pośrednio lub bezpośrednio ryzykowałem życie. Od przechodzenia przez ulicę, przez poruszanie się na skuterach i tuk tukami, jedzenie dziwnych potraw z podejrzanych straganów i knajp, w warunkach, od których sanepid nakryłby się nogami, po władowanie się w środek tajskich strajków i ucieczkę z komisariatu.
Z rzeczy dziwnych. Przeniosłem się w przyszłość o 543 lata. Widziałem najbardziej pokręcone show. Mieszkałem w hotelach, gdzie w łazienkach nie było odseparowanej przestrzeni na prysznic i za każdym razem kończyło się powodzią. W hotelach, które miały balkony z widokiem na mur zbrojony drutem kolczastym, a na dachu wypasione baseny. Z Wifi słabszym niż polska reprezentacja. Popłynąłem na plażę małp i nie zobaczyłem ani jednej (to była jedna z większych atrakcji turystycznych). Za to wracając do hotelu zobaczyłem, przez okno busa, 50 małp stojących tuż przy drodze, ale kierowca nawet nie zwolnił, bo to akurat atrakcją turystyczną nie było <sic!>. Wybrałem się na wyspę, gdzie kręcili “Niebianską plażę” z DiCaprio i żeby zmoczyć stopę musiałem przebijać się przez tłumy większe niż w warszawskim metrze o 7 rano. Na ulicach widziałem tak poplątane druty, że żaden inżynier wykształcony na polskiej polibudzie by ich nie ogarnął.
Nie obyło się bez porażek. Fala zalała Kindle i aparat (wciąż wierzę, że jeszcze wstaną). Mój bagaż zaginął przy transferze z Bangkoku do Amsterdamu (wciąż wierzę, że jeszcze się znajdzie). Doznałem rozległych poparzeń (wciąż wierzę, że skóra na nosie i uchu przez noc się zregeneruje) i wyhodowałem gigantyczne odciski (już nie wierzę w szybką poprawę).
Były wzloty i upadki, ale wrażenia zdecydowanie na plus, a światopogląd mimo, że wielokrotnie zgwałcony, to i ostro poszerzony. Epickie widoki, kozackie smaki, idealny klimat (jak dla mnie), ceny przy których mając 50 pln w kieszeni jesteś Bogiem, a przynajmniej możesz gwiazdorzyć niczym Kanye West. Best trip ever.
Asia Trip w 240 sekund:
Research
Nie jest tajemnicą, że podróże na własną rękę kalkulują się znacznie bardziej niż te z biura podróży, ale nie ma nic za darmo. Zaoszczędzone pieniądze to równowartość czasu, który musisz poświęcić na research lotów, noclegów, transferów pomiędzy lotniskami i samego transportu na miejscu. Kiedy w grę wchodzi podróż złożona z 7 lotów, przez 6 nieznanych miast, w których płaci się 5 różnymi walutami, wierz mi, logistyka jest naprawdę spora. Do tego przydałoby się przyswoić chociaż odrobinę lokalnych obyczajów, bo może się okazać, że zwyczaje i gesty powszechnie uznawane w Europie za normalne, w Azji mogą są zakazane i karalne. W Tajlandii wyjście z domu bez bielizny grozi więzieniem, absolutnie zakazane jest dotykanie cudzej głowy, a za obrazę króla to już w ogóle palą na stosie. W Chinach z kolei kłopotów można się nabawić za przewóz owoców z Europy, a w Singapurze żucie gumy uznawane jest przestępstwo.
Komplikacje z ubiorem
Najlepszą porą na eskapadę do Tajlandii jest grudzień — marzec, w związku z czym wylot wypada podczas naszej zimy i jeśli dodatkowo wiedzie przez Europę, nie obędzie się bez ciepłych ubrań. Wszystko spoko, aż do momentu lądowania, w którymś z azjatyckich miast, gdzie na dzień dobry uderza Cię podmuch powietrza o temperaturze 30 stopni +. Szybko przeskakujesz w t‑shirt, kuboty i krótkie szorty, ale pojawia się problem, co zrobić z zimowym odzieniem? Do torby nie wejdzie, bo jest już wypchana po brzegi, więc bujasz się z nią, a przed Tobą jeszcze wiele transferów i odpraw. Najlepszy patent to wygrzebać z szafy jakąś starą kurtkę albo za kilka groszy wyłowić w lumpie zwałowy płaszczyk alfonsa a’la Snoop Dog, którego nie będzie żal zutylizować po przylocie w ciepłe rewiry. Słabością tego planu jest fakt, że zakłada powrót bezpośrednio do Warszawy i przeskok z lotniska prosto do domu. Na ten moment da radę wytrzymać w samej bluzie.
Na zakończenie zarzucam jeszcze paczką dziwacznych zdjęć, których nie dałem rady wcześniej przemycić. Nie doszukujcie się klucza logicznego.
6 komentarzy
Tyyyyy, do tej pory byłeś moim idolem, ale teraz awansowałeś na Bodzia.
W ogóle jaki szok, że tu dotarłeś. Moje azjatyckie wpisy są tak niszowe, że nawet ich nie edytowałem po zmianie szablonu — nie sbodziewałem się, że ktoś tu kiedyś zajrzy. Jakbyś szukał jakiegos info o Bangkoku/Tajlandii to wal jak w dym, może będę mógł pomóc.
Najpierw zrobię risercz, o co w ogóle pytać, dzięki 🙂
Tyyyyy, do tej pory byłeś moim idolem, ale teraz awansowałeś na Bodzia.
W ogóle jaki szok, że tu dotarłeś. Moje azjatyckie wpisy są tak niszowe, że nawet ich nie edytowałem po zmianie szablonu — nie sbodziewałem się, że ktoś tu kiedyś zajrzy. Jakbyś szukał jakiegos info o Bangkoku/Tajlandii to wal jak w dym, może będę mógł pomóc.
Najpierw zrobię risercz, o co w ogóle pytać, dzięki 🙂