popKULTURA

Zgasić słońce. Właśnie o taką fantastykę nic nie robiłem

06/03/2020

Muszę się przy­znać, że naj­bar­dziej na świe­cie lubię pisać o paź­dzier­zach, bo przy ich recen­zo­wa­niu zawsze moż­na popły­nąć z kre­atyw­nym wbi­ja­niem szpi­lek. Nie chciał­bym jed­nak swo­jej publi­cy­sty­ki opie­rać wyłącz­nie na tego typu kon­ten­cie. Co to to nie, za dużo dobrych rze­czy czy­tam i oglą­dam na bocz­ku, żeby o nich mil­czeć. I dla­te­go dziś, dla przy­wró­ce­nia „kul­tu­ral­nej” rów­no­wa­gi na blo­ga­sku, chciał­bym wam pole­cić sło­dziut­ką lek­tu­rę, przy któ­rej bar­dzo przy­jem­nie upły­nę­ły mi dwa ostat­nie wie­czo­ry. Mia­no­wi­cie jest to naj­now­sza książ­ka Robert J. Szmid­ta pod arcy­in­try­gu­ją­cym tytu­łem „Zga­sić słoń­ce” (pod­ty­tuł „Szpo­ny Smoka”).

Auto­ra może­cie koja­rzyć m.in. z popu­lar­nej powie­ści o zom­bia­kach -> „Szczu­ry Wro­cła­wia”, z wie­lu opo­wia­dań umiesz­czo­nych w róż­nych anto­lo­giach lub z mie­sięcz­ni­ka Scien­ce Fic­tion, któ­re­go był zało­ży­cie­lem i naczel­nym. Oso­bi­ście już daw­no pla­no­wa­łem zapo­znać się z jego twór­czo­ścią, ale jakoś tak wyszło, że dopie­ro teraz było nam dane. Nie­mniej już wiem, że na tym przy­go­da się nie skoń­czy, bo ustrze­lił mnie pro­ściut­ko w mój czy­tel­ni­czy punkt G. Powiem tak, fan­ta­sty­ka i sci-fi na co dzień nie są u mnie gatun­ka­mi numer 1, acz­kol­wiek dla zła­pa­nia odde­chu od Har­le­qu­inów lubię po nie się­gać i cza­sa­mi bywa tak, że tra­fiam na tytuł, któ­ry sia­da mi jak zło­to. I wte­dy fak­tycz­nie przez chwi­lę jest to mój ulu­bio­ny gatu­nek ;). Mia­łem tak m.in. z twór­czo­ścią Janu­sza A. Zaj­dla, z „Wiedź­mi­nem”, „Panem Lodo­we­go Ogro­du”, „Opo­wie­ścia­mi z Meekhań­skie­go pogra­ni­cza” i teraz coś podob­ne­go prze­ży­łem z panem Szmid­tem. Jak zaczą­łem, to total­nie przepadłem.

No dobra, bo nastu­ka­łem już dużo lite­rek i prze­cin­ków, tym­cza­sem nadal nie wie­cie, o czym to jest. Już mówię, tyl­ko wcze­śniej usiądź­cie, bo na sto­ją­co może­cie tego nie udźwi­gnąć XD

Otóż mamy rok 1905 i rze­czy­wi­stość, w któ­rej Japo­nia jest tyra­nem, pla­nu­ją­cym zła­pać świat za mord­kę i rzu­cić sobie do stóp. Aby zapo­biec nie­bez­piecz­nej eks­pan­sji kra­ju Kwit­ną­cej Wiśni, przy­wód­cy innych mocarstw łączą siły i wysy­ła­ją flo­tę swo­ich pod­nieb­nych nisz­czy­cie­li nad Tokio. Plan jest pro­sty -> zrzu­cić na mia­sto tyle bomb, żeby nie ostał się kamień na kamie­niu, co z auto­ma­tu powin­no wyle­czyć Japoń­czy­ków z tota­li­tar­nych zapę­dów. Brzmi cał­kiem sen­sow­nie, jed­nak sojusz „anty-sushi” zapo­mniał o jed­nym drob­nym szcze­gó­le. Mia­no­wi­cie, że Azja­ci mają asa w ręka­wie w posta­ci czte­rech smo­ków, któ­re ani tro­chę nie <brzyd­kie sło­wo> się w tań­cu. Jak łatwo się domy­ślić, nad Tokio wybu­cha taka dra­ka, że fil­my Micha­ela Baya mogą się schować.

Nie chcę spo­ile­ro­wać szcze­gó­łów, bo one mogły­by zabić cały fun z czy­ta­nia, ale kolej­ny roz­dział to już zupeł­nie inna para kalo­szy, kli­ma­tem przy­po­mi­na­ją­ca „Kró­la szczu­rów”, czy­li mam obóz jeniec­ki i postać, któ­ra musi kom­bi­no­wać, aby prze­trwać. A jak­by tego było mało, pew­ne­go dnia w obo­zie zja­wia się Józef Pił­sud­ski we wła­snej oso­bie i ma dla nasze­go boha­te­ra pro­po­zy­cję, któ­ra może zapew­nić mu wol­ność, ale naj­pierw musi na nią zapra­co­wać, wyko­nu­jąc kil­ka szpie­gow­skich misji.

Tak wiem, że na pierw­szy rzut oka fabu­ła może wyda­wać się kon­tro­wer­syj­na (cho­ciaż dla mnie to speł­nie­nie popkul­tu­ro­wych zaja­wek), bo niby mamy 1905 rok, tym­cza­sem tech­no­lo­gia jest o wie­le bar­dziej zaawan­so­wa­na niż ta, któ­rą dys­po­nu­je­my obec­nie. Do tego smo­ki, Mechy uzbro­jo­ne w Gatlin­gi oraz Józef Pił­sud­ski gra­su­ją­cy po japoń­skich obo­zach jeniec­kich. Mój kontr­ar­gu­ment brzmi nastę­pu­ją­co -> jeśli Blan­ka Lipiń­ska mogła zmik­so­wać „Greya” z „Ojcem Chrzest­nym”, to tym bar­dziej Robert J. Szmidt miał pra­wo zmie­szać alter­na­tyw­ną histo­rię świa­ta z tech­no­lo­gią Tone­go Star­ka i pod­sy­pać ją odro­bi­ną orien­tu. Zresz­tą jest w Pol­sce arty­sta -> Jakub Różal­ski, któ­ry two­rzy gra­fi­ki w podob­nych kli­ma­tach. Wystar­czy obej­rzeć kil­ka jego poste­rów i czło­wiek od razu zaczy­na rozu­mieć, że taki mix ma moc. O tu macie przykład.

Janu­ary 1863(2016)

Opu­bli­ko­wa­ny przez Jaku­ba Rozal­skie­go Czwar­tek, 22 mar­ca 2018

 

Książ­ka na pew­no urze­kła mnie pomy­słem, ale nie­mniej pory­wa­ją­cy oka­zał się styl auto­ra. To pły­nie i to się czy­ta tak, że nawet nie wia­do­mo, kie­dy ucie­kło kil­ka godzin. Dodat­ko­we punk­ty przy­zna­ję za prze­my­ce­nie wie­lu smacz­ków doty­czą­cych bata­li­sty­ki oraz japoń­skich wie­rzeń. Aż sobie googlo­wa­łem to i owo, żeby spraw­dzić, czy to praw­da, czy tyl­ko zmy­ślo­ne na potrze­by fabu­ły. Czy­li sami widzi­cie, że zaan­ga­żo­wa­łem się na ostro. Do tego SQN jak zwy­kle przy­go­to­wa­ło kozac­ką okład­kę. Daje moc­ne 8 na 10 i cze­kam z wypie­ka­mi na kolej­ne tomy.

Na koniec zdra­dzę wam jesz­cze zaku­li­so­wy sma­czek. Otóż opo­wie­dzia­łem Madzi mniej wię­cej, o czym jest ta książ­ka, po czym zapy­ta­łem: „Hej, co musiał­bym napi­sać, żeby zachę­cić Cię do jej prze­czy­ta­nia?”. Madzia na to: „8 mar­ca wypa­da Dzień Kobiet, co nie? A sko­ro mamy Dzień Kobiet, to zna­czy, że gdzieś w kalen­da­rzu prze­wi­dzia­ny jest rów­nież Dzień Face­ta. W takim razie napisz, żeby babecz­ki kupi­ły tę książ­kę dla swo­ich dru­gich połó­wek wła­śnie z tej oka­zji… bo nie ma innej moż­li­wość, żeby jakaś kobie­ta za to zapła­ci­ła z wła­snej nie­przy­mu­szo­nej woli. No Way!” XD.

Madzia oczy­wi­ście prze­sa­dza, bo total­nie nie czu­je fan­ta­sty­ki i sci-fi, ale ja wam mówię, że ta lek­tu­ra jest jak naj­bar­dziej uni­sex. Tak więc śmia­ło. A póź­niej chęt­nie posłu­cham, czy wam też tak dobrze siadła.

Naj­ta­niej kupi­cie tu <KLIK>

A to widziałeś?

Brak komentarzy

Leave a Reply