Kojarzycie Filmweb? Ten największy w Polsce portal do oceniania filmów? Wiem, że tak, w końcu to właśnie na nim przyznaliście “50-ciu twarzom Greya” ocenę 10/10. No więc Filmweb ma taką tradycję, że raz w roku wychodzi z internetu i zaprasza użytkowników swojej strony do spotkania w realu. Impreza nazywa się Filmweb Offline i tak się składa, że miałem przyjemność uczestniczyć w tegorocznej edycji (w sumie to już mój trzeci raz). Naprawdę fajne wydarzenie. Nie dość, że podczas zlotu ma się okazję obejrzeć przedpremierowe filmy, to na koniec jest jeszcze suto zakrapiany afterek, na którym można wygrać płyty dvd/blu ray w różnych konkursach tudzież pokłócić się z innymi kinomaniakami, mówiąc na przykład, że “Suicide Squad” jest lepszy niż “Deadpool” (lub na odwrót), a wszystko na koszt Filmwebu #najlepiej. W tym roku organizatorzy naprawdę się postarali, jeśli chodzi o dobór repertuaru. W piątek zaserwowali nową wersję “Siedmiu wspaniałych”, a w sobotę dorzucili “Deepwater Horizon” z Markiem Walbergiem, czyli film, który do kin wchodzi dopiero w ten weekend.

Zlot Filmwebu odbywał się w Kinotece, która mieści się w Pałacu Kultury, więc takie widoczki na wejście
Przed samą imprezą bardziej nagrzany byłem na “Siedmiu wspaniałych”. Wiadomo, w końcu to remake kultowego westernu. Gimby nie znajo, więc był potencjał, żeby sprzedać tę historię jeszcze raz, z dostosowaniem do obecnych czasów. Za kamerą stanął Antoine Fuqua (czyt. Antoni Foka), czyli koleś, który ma w CV m.in. rewelacyjny “Dzień Próby”, a w zeszłym roku wyreżyserował bardzo dobry “Southpaw” (kojarzycie? Jake Gyllenhaal w roli upadłego boksera, próbującego odzyskać prawa do opieki nad córką, ktoś? coś? tu recka jak cuś). W obsadzie Danzel Washington, Chris Pratt i Eathan Hawke, czyli całkiem całkiem. Niestety wyszło średnio, chociaż opinie są podzielone, bo kumpel twierdzi, że rewelacja. Jeśli chodzi o mnie, nie podobało mi się, bo spodziewałem się twardego kina dla dużych chłopców, a dostałem heheszki na dzikim zachodzie. Historia leci tak — jest sobie mała wioseczka na dzikim zachodzie, na którą pewnego dnia najeżdża jakiś bogacz ze swoją bandą i oznajmia, że ją przejmuje. Mieszkańcy mają do wyboru albo oddać swoją ziemię dobrowolnie i skasować za to śmieszne 20 dolców, albo kopać grób, bo ziemia, tak czy siak, zostanie przejęta. Jednemu typkowi takie ultimatum się nie podoba i wyskakuje z tekstem, że on swojego rancza nie odda. Niestety jego akt heroizmu kończy się kulką w łeb, po czym bogacz odjeżdża i ozajmia, że wraca za tydzień. Mieszkańcy są przerażeni i już zaczynają pakować manatki, aż tu nagle wdowa po tym kolesiu, co dostał kulkę w łeb, wpada na pomysł, żeby zrobić zrzutkę i wynająć kogoś do ochrony. I w tym momencie do gry wchodzi Denzel Washington ze swoją paką. “Siedmiu Wspaniałych” to taki mix “Legionu Samobójców” (bohaterowie z szemraną przeszłością formują się w drużynę), “Kevina samego w domu” (siedmiu wspaniałych wraz z mieszkańcami zastawiają różne kreatywne pułapki na bogacza i jego bandę) i “Gwiezdnych Wojen” (czarne charaktery niczym Stormtrooperzy nigdy nie trafiają do celu i generalnie robią za mięso armatnie). Ogólnie film ma swoje zalety, na przykład jest bardzo ładny wizualnie, a w tle gra niezła muza, ale głupkowaty klimat wszystko psuje. Najbardziej wkurzająca jest ta wdowa, co podnajmuje Denzela z ekipą. Twórcom chyba nie starczyło kasy na Jennifer Lawrence, więc zatrudnili gościówę “momentami” bardzo podobną z twarzy, a w dodatku wyposażoną w ogromne cycki. I ta wdowa zamiast być smuta i chodzić na czarno, popyla po ekranie cała w skowronkach i eksponuje te swoje wielgachne zderzaki, które dla podkreślenia efektu zostały jeszcze wysmarowane oliwką. Nie, żebym narzekał, ale w sumie tylko tyle zapamiętałem z filmu. Poza tym dłużyło mi się niemiłosiernie. 1,5 godziny to optymalny czas na taką historię, tymczasem fabuła ciągnie się 2 godziny 12 minut. 6⁄10 — można obejrzeć, ale nie ma presji, żeby lecieć do kina.
P.S. Kocham cycki.
P.S. 2. Sprawdziłem w necie tę aktoreczkę od cycków i wychodzi na to, że w fimie miała pushupa. W realu już tak kolorowo nie jest.
Pozytywnie zaskoczył mnie za to “Deepwater Horizon”. Generalnie o filmie nie wiedziałem zbyt wiele, ale fakt, że główną rolę gra Mark Walberg spowodował, że nie spodziewałem sie cudów. Nie zrozumcie mnie źle, Marky Mark jest spoko, ale do Jacka Nicholsona mu daleko. Wracając jednak do tematu, kojarzycie katastrofę ekologiczną w USA z 2010 roku, kiedy w wyniku wybuchu platformy wiertniczej, miliony ton ropy zaczęło zalewać Zatokę Meksykańską i zabijać tamtejszy ekosystem? Właśnie o tym jest ten film. Rekonstruuje wydarzenia z ostatnich 24 godzin, które ostatecznie doprowadziły do eksplozji na platformie wiertniczej “Deepwater Horizon” (stąd tytuł filmu). Nie jest to kino ani lekkie, ani ambitne, bo jednak czuć, że wszystko zostało podkoloryzowane w hollywodzkim stylu #Armageddon, ale mimo to wciąga i trzyma w napięciu. Twórcą udało się stworzyć atmosferę niepokoju, w którą się wkręciłem. Poza tym aktorsko jest bardzo dobrze. Największa w tym zasługa Kurta Russela, który koncertowo zagrał Pana Jimmiego, kolesia od BHP na platformie, a kolejne trzy grosze dołożył John Malkovic w roli pazernego przedstawiciela BP (tego BP od paliw). W ogóle film nie owija w bawełnę i stawia tezę, że całkowitą winę za katastrofę ponosi koncern BP. Jest to tak samo delikatnie przedstawione jak teza zamachu w “Smoleńsku”. Ogólnie flm bardzo mi podszedł i cieszę się, że puścili go na Filmwebie, bo sam pewnie bym go ominął, myśląc, że to jakaś popierdółka. 7,5÷10. Polecam, ale z zastrzeżeniem, że jest to kino gatunkowe (katastroficzne), do którego trzeba podejść z odpowiednim nastawieniem. BTW: wyżej pisałem, że film jest podkoloryzowany (i nadal to podtrzymuję), ale muszę wspomnieć, że przedstawieni bohaterowie mają swoje odpowiedniki w prawdziwym życiu, więc wiele elementów jest na fakcie.
Po filmie poszedłem na afterek, a co się dzieje na afterkach zostaje na afterkach, więc przemilczę, ale mogę powiedzieć, że do domu wróciłem mocno wysuszony, a następnego dnia miałem startować w konkursie jedzenia burgerów na czas. Przez wielu byłem uznawany za faworyta, niestety ten filmwebowy kapeć zaważył i ostatecznie nie przebrnąłem przez eliminiację. W konkursie startowało 200 drużyn i tylko 6 najlepszych awansowało do finału, gdzie trzeba było się zmierzyć z 4‑kilowym przechujburgerem. Szósta drużyna obróciła 130-gramowego burgerka eliminacyjnego w minutę 12 sekund, ja potrzebowałem aż dwóch minut i siedmiu sekund, więc przepaść #smuteczek, ale mimo to pokażę wam, jak wyglądał finałowy 4‑kilowy skurwiel. Oto on.
Szczerze? Wygląda, jakby Ronald McDonald wyrzygał się na bochen chleba. Widywałem znacznie seksowniejsze, ale za rok i tak planuję go przetrącić, niczym Pudzian Popka w najbliższym KSW, i wrócić do domu z tytułem pogromcy przechujburgerów. Już taki ambitny ze mnie gość.
I właśnie tak minął mi poprzedni weekend. Chociaż w sumie wjechałem jeszcze na taras widokowy Pałacu Kultury… po 11 latach mieszkania w stolicy.