W filmach podobnie jak w kolorach, rozróżnia się trzy podstawowe rodzaje: fajne, pedalskie i chujowe. Jednak jeśli wgryźć się głębiej w temat, okazuje się, że w ramach “chujowe” występuje dodatkowa kategoria, filmy tak złe, że aż dobre. Zazwyczaj twórcy idą w nich totalnie po bandzie, serwując scenariusze bardziej podziurawione niż skarpety przeciętnego Andrzeja. Niedorzeczność goni niedorzeczność. Do tego dochodzą kiczowate efekty specjalne, drewniane aktorstwo i dialogi tak mdłe, że nawet Paulo Coelho wstydziłby się pod nimi podpisać. Czasami jednak, kiedy te wszystkie “potworki” się zsumują, z niewiadomych przyczyn, powstaje coś hipnotycznie fascynującego. Coś, co ostro wykręca zwoje mózgowe i sprawia, że szczena i cyce w jednej chwili lądują na podłodze, ale równocześnie przynosi “kupę” radochy i rodzi ciekawość, czy w tym szaleństwie da się odpłynąć jeszcze bardziej? Człowiek po prostu nie jest w stanie oderwać wzroku. Amerykanie takie zjawisko określają mianem “unexpected hilarious”, czyli “nieoczekiwanie zajebiste”. Przykładami takich filmów są m.in:
Kobieta Kot
Pirania 3DD
Street Fighter
Bitwa o Ziemię
czy chociażby moje ulubione “Węże w samolocie”, gdzie Samuel L. Jackson przeszedł samego siebie i stworzył równie kultową kreację, co w “Pulp Fiction” tyle, że na przeciwległym biegunie. Cytat “o maderfakerskich wężach w maderfakerskim samolocie” obrósł już legendą.
Obecnie w kinach można uświadczyć film, który zdecydowanie zalicza się do kategorii “tak złe, że aż dobre”. Mowa o “Polowaniu na prezydenta” (orginalny tytuł “Big Game”). Podobnie jak w przypadku “Snakes on the Plane”, główną rolę gra tu Samuel L. Jackson, który albo nie potrafi wyciągać wniosków ze swoich wcześniejszych pomyłek, albo wisi kasę fińskiej mafii. Tak czy siak, kiedy w jakimś filmie Samuel wsiada do samolotu, na ekranie zawsze dzieje się coś niepokojącego. Możesz być pewien, że wykręci Ci mózg.
“Polowanie na prezydenta” to międzynarodowa koprodukcja i przy okazji najdroższy film w historii fińskiej kinematografii. Kosztował łącznie 8,5 miliona euro, czyli mniej niż nasz “Karol. Człowiek, który został papieżem”, a mimo to starczyło na zatrudnienie kilku rozpoznawalnych twarzy z Hollywood i skręcenie całkiem rześkiego trailera, który totalnie nie zapowiada z jakim paździerzem przyjdzie nam się zmierzyć. No dobra, całkiem mocno sygnalizuje, że będzie to coś “nietypowego”, ale mimo wszystko nie wygląda tak najgorzej.
Największą pułapką w “Big Game” jest właśnie zajawka, obiecująca “przyzwoite” kino akcji, co najmniej klasy B. Wybuchy, bójki, strzelaniny, takie tematy. W rzeczywistości to kino familijne, taki “Die Hard” dla gimbusów, albo i jeszcze młodszych. Głównym bohaterem jest tu 13-letni Oskari, potomek rodu wielkich myśliwych. Poznajemy go w dniu, kiedy ma przejść tradycyjny rytuał przemiany chłopca w mężczyznę. Konkretnie musi uwodnić swoją odwagę spędzając samotnie noc w lesie i próbując ustrzelić z łuku dziką zwierzynę, tak jak przed laty uczynili to jego ojciec i dziadek. Problem w tym, że młody, w odróżnieniu od swoich przodków, jest straszną cipą. Boi się ciemności i nie potrafi nawet naciągnąć łuku. Jakby tego było mało, podczas swojej wędrówki przez leśno-górskie ostępy natrafia na kapsułę ratunkową rodem z NASA, w której… uwaga uwaga… znajduje prezydenta USA. Otóż chwilę wcześniej nad terytorium Finladii terroryści zestrzelili Air Force One z amerykańskim wodzem na pokładzie. Co prawda prezydent w ostatnim momencie zdążył się katapultować, ale wciąż musi uciekać przed zamachowcami dowodzonymi przez zdradzieckiego agenta Secret Service. Od tej chwili prezydent wraz z dzieciakiem, wspólnymi siłami będą starali się przetrwać do czasu nadejścia pomocy. Zadanie w cholerę trudne, bo jak się później okazuje, postać grana przez Samuela L. Jacksona jest jeszcze większą pizdą niż Oskari. Reszty fabuły nie będę opowiadał, bo spoilery.
Może i z opisu nie wygląda to najgorzej, ale wierzcie mi, takiego gówna dawno nie widzieliście. Wszystko w tym filmie jest złe i woła o pomstę do nieba. Scenariusz broczy w kałuży własnej uryny. Intryga jest z dupy, bohaterowie z dupy, terroryści z dupy i efekty też z dupy. Dialogi gorsze niż w “Klanie”, a niektóre ujęcia sprawiają fizyczny ból i wywołują krwawienie z oczodołów. Całość jest źle napisana i jeszcze gorzej zrealizowana. Po prostu nic w tym filmie się nie udało. Przynajmniej nie w sposób, jaki zapewne życzyliby sobie tego twórcy. Za to mamy tu do czynienia z klasycznym przypadkiem “unexpected hilarious”, kiedy po zsumowaniu całego zła wychodzi coś zajebistego. Tak jak dwa minusy dają plus, tak tutaj suma chujni przechodzi w epickość. Nie chce psuć zabawy i zdradzać wszystkich smaczków, ale powiem, że uświadczycie m.in. pierwszego w historii kinematografii lotu w zamrażarce, terrorystów wyglądających jak arabska wersja SS, czy choćby scenę, w której samolot łamie brzozy jak zapałki, co podważa teorię katastrofy smoleńskiej. Mimo, że jest to kolejny film udowadniający, że USA jest rządzone przez bandę kretynów, nie zabrakło pouczających momentów, np. kiedy prezydent, pomimo pościgu przez niebezpiecznych terrorystów w niezbyt przyjaznym otoczeniu, znajduje czas na urządzenie ogniska i udzielenie Oskariemu lekcji o odwadze i pewności siebie. Robi to za pomocą anegdotki o tym, jak musiał wygłosić przemówienie przed kilkutysięczną widownią z plamą moczu na spodniach. Cool story, bro.
Zazwyczaj w moich “reckach” stawiam pytanie “iść do kina, czy nie iść?”. W przypadku “Polowania na prezydenta” odpowiedź brzmi “pod żadnym pozorem nie iść”, ale zdecydowanie wart jest obejrzenia w domowym zaciszu (najlepiej po spożyciu czegoś mocniejszego). Okazji do tego nie powinno zabraknąć. Spodziewam się, że film na stałe zagości w ramówce TV Puls, a lada moment zapewne wyląduje w koszu z tanim DVD. Raczej będzie leżał na samym dnie, więc przyda wam się ktoś do trzymania nóg podczas nurkowania.
“Polowanie na prezydenta” mimo miażdżących opinii krytyków i totalnej klapy finansowej (4,5 mln $ przychodu w Europie i 22 tys. $ w USA) funduje naprawdę dobrą zabawę. Trzeba tylko przeczekać do momentu, kiedy minie pierwszy szok. Dalej to już rozrywka w najczystszej postaci. 1,5 godziny mija jak pstryknięcie palcami. Poza tym po projekcji możecie wbić do jakiejś hispsterowni i z miejsca zyskać +50 do respektu mówiąc, że ostatnio liznęliście trochę kina skandynawskiego. Polecam 2⁄10.