Dzisiejszy wpis powstał przy współpracy z Puciem, czyli ulubionym fikcyjnym ziomeczkiem waszych bombelków. Nie zaprzeczajcie, ja też jestem w tym klubie. Prawdopodobnie macie już całe mieszkanie w puciowych książkach, puzzlach i układankach, ale news jest taki, że na tym się nie skończy, bo właśnie zadebiutowała nowość -> Pucio przytulanka, czyli prawdopodobnie najbardziej pożądana zabawka roku wśród podopiecznych żłobków i przedszkoli. Oczywiście możecie się ze mną nie zgodzić, ale w tym przypadku akurat to nie wy jesteście decyzyjni XD. Bombelki wiedzą lepiej, a fakty są takie, że opowieści z Puciem siadają im jak złoto, oferując przy tym walory edukacyjne. U nas na ten przykład bardzo dobrze sprawdziła się historyjka, w której Pucio biegał jak szalony po mieszkaniu i w tym zabawowym amoku prawie strącił garnek z kuchenki, na szczęście w ostatniej chwili mama krzyknęła „Nu Nu Nu Puciu, to gorące!” i uratowała sytuację. Brendonek tak bardzo wziął sobie tę przypowieść do serca, że przez kilka następnych miesięcy, kiedy jakaś rzecz nie spotykała się z jego aprobatą, artykułował właśnie „Nu Nu Nu” i niczym mama Pucia, wymachiwał przy tym paluszkiem (przykład: Czerczil kradł mu plaster szynki z talerza –> Nu Nu Nu). Jak widać dzieci chłoną… a mając w ręku uroczą maskotkę Pucia na pewno będą chłonęły jeszcze bardziej. Dzięki niej puciowe opowieści wskoczą na nowy, lepszy level.
Mimo iż jest to wpis współpracowy, nadal jesteśmy na PigOucie, więc na dłuższą metę nie może być tutaj za słodko. Dla równowagi przydałoby się coś zburzyć i właśnie dlatego pomyślałem, że Pucio daje idealną okazję, aby pogadać o różnicach w odbiorze bajek w czasach dzieciństwa vs w życiu dorosłym. Akurat tak się złożyło, że ponownie jestem na fali dziecięcych lektur, z tą drobną różnicą, że teraz to ja robię za czytającego. Nie da się ukryć, że moje wspomnienia trochę na tym cierpią, bo to, co kiedyś wydawało mi się super fajne, czyste i wow, po przepuszczeniu przez kilkadziesiąt lat życiowego doświadczenia, stało się mocno naciągane, emanujące bezsensowną przemocą, a często też cringowe.
***
Zacznijmy może od „Czerwonego Kapturka”, który jest w TOP-ce ulubionych czytanek Brendonka. W zasadzie zło zaczyna się już w drugiej scenie, kiedy to Czerwony Kapturek wpada w small talk z wilkiem, chociaż mama wyraźnie mówiła: „Tylko nie gadaj z obcymi”. Przemilczę, że podczas tej dysputy doszło do masakrycznego złamania RODO i przekazania wrażliwych danych osobowych. No bywa, ale żeby pomylić babcię z wilkiem? No heloł, jedynym w miarę trzymającym się kupy wytłumaczeniem, jest to, że Czerwony Kapturek cierpi na prozopagnozję i nie rozpoznaje twarzy. Jednak w takim przypadku musielibyśmy uznać mamę kapturka za skrajnie nieodpowiedzialną, wszak na tak trudną misję nie wysyła się dziecka, które nie ogarnia. I jeszcze akcja z myśliwym. O ile rozprucie wilka, żeby wyciągnąć babcię i Kapturka da się jakoś obronić, tak dalszy ciąg, czyli wypełnienie wilczego brzucha kamieniami i ponowne zaszycie, jest już mocno niepokojące. Myśliwy sprawiał wrażenie, jakby nie robił tego pierwszy raz, przez co trochę się obawiam, że babcia i Kapturek wpadły z deszczu pod rynnę. Z kolei Brendonek zasypuje mnie pytaniami, jakim cudem wilkowi udało się połknąć człowieka w całości? I weź z tego wybrnij.
***
Nie lepiej sprawy mają się w przypadku „Kopciuszka”. Na moje oko ta historia bardziej nadaje się do „Uwagi TVN” niż na dobranockę #mobbing, ale skupmy się na wątku miłosnym. Otóż mamy tu księcia, który postanawia wyprawić na swoim zamku party hard. Oczywiście Kopciuch nie został zaproszony i z tego powodu pochlipuje sobie w kącie, na szczęście objawia jej się wróżka, która oferuje szałowe imprezowe wdzianko oraz podwózkę całkiem rześką karetą zrecyklingowaną z dyni. Totalnie za darmoszkę, aczkolwiek jest jeden haczyk -> promka trwa do północy, po czym wszystko zniknie, więc lepiej być już wtedy w domu. Kopciuch przyjmuje ofertę i chwilę później wpada na imprezę, gdzie robi totalny szał. Prawdopodobnie wróżka przy okazji zapodała jej ekspresową dietę zmieniającą rysy twarzy, bo o dziwo nikt jej nie rozpoznał. Wróćmy jednak do meritum – Kopciuch i książę dają w tany i zapowiada się, że będzie z tego coś więcej… niestety w tym momencie zegar wybija północ, więc Kopciuszek szybko się ulatnia. Tak szybko, że po drodze gubi pantofelek.
Odnajduje go księciunio, bierze sztacha, po czym zaczyna kombinować tak: „OMG, ale się zakochałem. Co prawda nie rozpoznałbym tej dziewczyny po twarzy, oczach, włosach, głosie, etc., na szczęście mam jej pantofelek, a tak się składa, że w moim królestwie każda białogłowa ma unikalny rozmiar stopy, więc nie muszę nawet angażować detektywa Rutkowskiego, żeby ją odnaleźć”. I Faktycznie następnego dnia książę chodzi od domu do domu i niczym ekspedient w salonie daichmana, zmusza wszystkie babeczki do włożenia stopy w szklane obuwie. Oczywiście Kopciuch odnajduje się rzutem na taśmę, bo macocha trzyma ją w schowku na mopy, ale kiedy to już się staje, jej stopa idealnie fituje z pantofelkiem i następuje wielkie love oraz wspólna przeprowadzka do zamku. Można powiedzieć, że szybko poszło, aczkolwiek wstrzymałbym się z moralnymi ocenami. Chyba wszyscy się zgodzimy, że Kopciuch miał naprawdę sensowną motywację, żeby jak najszybciej zmienić adres zameldowania. Póki co jest to związek z rozsądku, ale kto wie, może z czasem też obdarzy księcia uczuciem?
***
Problem z bajką „101 dalmatyńczyków” najlepiej oddaje mem, który widziałem kiedyś na jednym z zagranicznych heheszkowych portali. Leciał tak -> Do wytwórni Disneya przychodzi scenarzysta z pomysłem na animację:.
<scenarzysta> — Dzieci uwielbiają szczeniaczki, co nie?
<Disney> — No rejczel, że tak!
<scenarzysta> — Więc ten film będzie o obdzieraniu szczeniaczków ze skóry. Dokładnie 101 szczeniaczków.
<Disney> — Doskonały pomysł, robimy!
***
“Dziewczynka z zapałkami” – bardzo smutna baśń, która w dzieciństwie mną wstrząsnęła. Nie mogłem uwierzyć, że ludzie mogą być aż tak podli, żeby nie kupić pudełka zapałek od małej dziewczynki, która w dodatku biegała na bosaka po śniegu. I jeszcze ta groźba ze strony ojczyma, że ją zbije, jeśli wróci do domu z pustymi rękami. Coś absolutnie okrutnego.
Oczywiście nadal uważam, że to smutne, ale na przestrzeni lat urodziła mi się refleksja, że tej w baśni strasznie nie domagał biznesplan. Tu w ogóle nie było opcji, żeby na detalicznej sprzedaży zapałek wyrobić sensowną dniówkę. Zwłaszcza że już na starcie koszty przewyższały potencjalny zarobek. No, chyba że sprzedawała te zapałki z taką marżą jak Joanna Przetakiewicz, wtedy inna rozmowa.
***
“Popay” / “Asterix i Obelix” / “Kapitan Ameryka” — wspaniałe opowieści o niezłomności ludzkiego charakteru, z jakże inspirującą puentą -> jeśli naprawdę czegoś chcesz i wkładasz w to dużo pracy, to nie ma rzeczy niemożliwej do osiągnięcia.
Żart. Są to historie, z których wynika, że na wyjście z przegrywu najlepszy jest doping. Każda z tych postaci w ustawieniach fabrycznych była przeciętniakiem, ale dzięki szpinakowi, kociołkowi Panoramixa oraz serum super-żołnierza, przeobrażała się w kozaka i nagle wszystkie sprawy zaczęły się układać. Warto iść na skróty? Warto! Już wiadomo, co Lance Armstrong oglądał w młodości.
“Piękna i Bestia” – bajka, z której dowiadujemy się, że pierwszym krokiem do wielkiej miłości jest… uwięzienie dziewczyny u siebie na kwadracie -> „Wysoki sądzie to nie jest tak, że ja ją uwięziłem, ja po prostu dałem jej szansę, żebyśmy się lepiej poznali”. Zresztą Blanka Lipińska powieliła ten sam motyw w swoich książkach i zażarło tak samo dobrze, jak w przypadku „Pięknej i Bestii”. Przypadek? Nie sądzę.
“Śpiąca Królewna” – Jesteś księciem. Znajdujesz stary zarośnięty zamek. Odgarniasz chaszcze i wchodzisz do środka. Trafiasz do komnaty, a tam dziewczyna niedająca oznak życia. Rozglądasz się dookoła. Ok, nikogo nie ma! Zaczynasz ją całować -> tu mógłbym skończyć zostawiając wymowny komentarz w postaci „XD”, jednak dalej jest jeszcze lepiej -> Niespodziewanie dziewczyna się budzi i zaczyna ci dziękować za uratowanie. „Taaak ratowanie, dokładnie o to mi chodziło” – odpowiadasz drżącym głosem. Jesteś w takim szoku, że 5 minut później się z nią hajtasz -> XD.
***
“Kapitan Jastrząb” – OMG jak ja uwielbiałem tę bajkę. I w sumie nadal uwielbiam, ale kiedy człowiek na chłodno przeanalizuje, jak długo Tsubasie zajmowało przebiegnięcie boiska i jak jeszcze długo piłka leciał do bramki po jego strzale, dochodzi się do wniosku, że boisko musiało mieć minimum pięć kilometrów długości. No i to by wyjaśniało, jakim cudem Tsubasa podczas dryblingu był wstanie odpalić w głowie kilkuminutowe retrospekcje. Wspaniała to była bajka, nigdy jej nie zapomnę.
***
“Akademia Pana Kleksa” – czyli Harry Potter mojego dzieciństwa. Do tej produkcji również miałem wielką słabość, ale po latach odbieram ją trochę inaczej. Zresztą sami powiedzcie, czy to normalne, żeby dorosły facet prowadził akademię, do której przyjmuje tylko młodych chłopców, w dodatku częstuje ich kolorowymi pastylkami, po których rozmawiają z krukiem, a jakby tego było mało, to jeszcze na poddaszu trzyma swoje „sekrety”? Śmiem wątpić.
***
“Psi Patrol” – ulubiona bajka naszych bombelków. Akcja rozgrywa się w Zatoce Przygód, w której mieszka m.in. Kapitan Turbot, Farmer Al oraz Pani Burmistrz wraz z kurą Czikalettą. Jak widać populacja Zatoki nie jest zbyt duża, jednak każdy z wymienionych mieszkańców jest ultra dzbanem i nie ma dnia, żeby nie wpadli w jakieś ciężkie bagno. Na szczęście nad bezpieczeństwem Zatoki czuwa Psi Patrol, czyli oddział sześciu psów, z których każdy obdarzony jest specjalnym skillem (policjant, strażak, śmieciarz, budowlaniec, ratownik i … w sumie nie wiem, jakiego skilla ma Sky), a dowodzi nimi niepełnoletni chłopiec o imieniu Ryder.
Problem z tą bajką jest taki, że Ryder oraz ekipa dysponują bardzo drogim sprzętem – auta, skutery, drony, helikoptery, kamerki 4K, panoramiczne ekrany, wypasiona kwatera główna itd., ale nigdy nie zostało powiedziane skąd wzięli na to pieniążki? Drugi problem to właśnie ci nieogarnięci mieszkańcy Zatoki Przygód. Ja rozumiem, że można mieć nieszczęśliwy wypadek, ale heloł nie codziennie. Jak dla mnie już po pierwszym sezonie wszyscy powinni zostać ubezwłasnowolnieni. Ich akcje ratunkowe generują niewyobrażalne koszty i znowu nie wiadomo, kto za to płaci. Problem trzeci to brak zwierzchnictwa na Ryderem. Jeśli chłopak postanowi przejść na ciemną stronę mocy, to nie będzie komu go powstrzymać. Problem nr 4 to wyzysk piesków. Jak jest akcja ratunkowa, to Ryder traktuje patrol jak profesjonalnych najemników i nie widzi problemu, żeby narażali własne życie ratując Czikalletę, ale jak tylko akcja się kończy i wypadałoby pogadać o wynagrodzeniu i premii kwartalnej, Ryder nagle zmienia narracje i zaczyna traktować ich jak zwykłe psy — > “Macie tu kość i nara”. Jak ma dobry dzień to ewentualnie jeszcze Rabla podrapie za uchem, ale na tym koniec. Bardzo dużo pytań, zero odpowiedzi.
***
“Blaze i Megamaszyny” – kolejna ulubiona kreskówa Brendonka. Akcja toczy się w mieście Zderzakowo, gdzie mieszkają autonomiczne samochody, a zwierzęta i ptaki zamiast nóg mają koła. W zasadzie wszystko jest tu logiczne, poza tym, że najszybsze auto na dzielni, czyli Blaze, wozi w swoim kokpicie ludzkiego kierowcę „Ejdżeja”, który nie dość, że jest jedynym człowiek w serialu, to przy okazji jest totalnie zbędny, bo tylko markuje, że prowadzi Blaze’a. Zresztą pozostałe auta jakoś radzą sobie same i nie narzekają. Strasznie mnie to wybija z rytmu podczas oglądania. Ciągle zadaję sobie pytania – A czy Ejdżej nie powinien być teraz w szkole? A może ktoś tego dzieciaka szuka i się martwi? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
Miałem jeszcze napisać o dzbanostwie taty świnki Peppy i jego totalnym braku autorytetu rodzicielskiego, ale to już zostawię na następny raz. Jeśli was też na starość zaczęła uwierać jakaś bajka, podrzućcie tytuł w komciu. Na pewno zrobi mi się lepiej wiedząc, że nie jestem sam z takimi problemami. Tymczasem przypominam, że zebraliśmy się tutaj, aby podziwiać nową maskotkę Pucia. Oto ona i link do sklepu -> KLIK. Pozdro.
Brak komentarzy