Cobra Kai nadal jest wspaniałe. Czwarty sezon łyknięty w jeden dzień i teraz wielki ból, że znowu rok czekania na kolejny.
Na czym polega fenomen tego serialu? — zapytacie — skoro tak na dobrą sprawę jest to ultra low budżetowy tytuł, z drewnianym aktorstwem i z bardziej fejkowym karate niż boobsy… albo dobra, odpuśćmy sobie body szejming.
Cóż, powodów jest kilka.
Primo nostalgia -> wehikuł czasu -> kto za młodu nie jarał się Karate Kidem? Słyszysz intro i boom, znowu jesteś w beztroskich latach ’90 (przynajmniej ja oglądałem w 90′) #najlepiej
Drugie primo -> odwrócenie schematu -> oto dostajemy historię typa, którego nie cierpieliśmy w dzieciństwie i trzymaliśmy kciuki, żeby Daniel LaRusso spuścił mu łomot, wtem 30 lat później okazuje się, że nieogarnięty Johnny Lawrence jest nam znacznie bliższy niż ą ę Daniel LaPipa
I tu zahaczyliśmy o powód nr trzy -> czyli LaPipa i inne zawadiackie dissy, które schodzą w serialu
Cztery -> melodramatyczny storytelling. Twórcy kręcą nami jak finger spinnerem i tak stawiają akcenty, że co jakiś czas dostajemy jebla i stwierdzamy, że postać której kibicowaliśmy to jednak szuja jest i od teraz kibicujemy komuś innemu. Raz dostajemy konflikt dobra ze złem, po chwili bogole kontra biedoki, następnie pełne rodziny vs sieroty, a na końcu skromność i rozwaga vs lans i porywczość. I łykamy to jak pelikany.
Pięć -> bo to urocze, że po kilku lekcjach wszystkie dzieciory w mieście umiejo w karate i jak dochodzi do bójek, to one nie zmieniają się w chaotyczne szarpaniny, tylko wszyscy legitnie trzymają pozycje i wyprowadzją ciosy zgodnie z naukami senseia… i żodyn nie pali papierosków za szkołą
Sześć -> Imperium kontratakuje -> Cobra Kai z senseiem Johnem Kreesem jest tak samo kozackie jak imperium z Darthem Vaderem. Mają zajebiaszcze logo, extra czarne kimona ze złotymi akcentami i są tak źli, że życzysz im nadepnięcia na klocek Lego… czyli to rezonuje. I o to chodzi.
Siedem -> wywracanie planszy do góry nogami -> wrogowie zawiązują sojusze, przyjaciele idą na wojnę i tak w kółko. I łykamy to jak pelikany.
Osiem -> króliki z kapelusza -> kiedy wydaje nam się, że zbliżamy się do końca tej opowieści, następuje boom i pojawi się postać ze starego KK and here we go again
Dziewięć – Kamil Glik całkiem fajnie wypada w roli Johnnego Lawrenca, aczkolwiek przyczepiłbym bym się, że o obcego dzieciaka dba bardziej niż o swojego
Dziesięć -> serialowy dzieciak Kamila Glika ma tak najntisową mordkę, że ja nawet nie. Normalnie ile razy go widzę, tyle razy przed oczami staje mi dzieciak Davida Hasselhoffa w Baywatchu. W tamtych czasach wszyscy serialowi nastolatkowie tak wyglądali.
Tak że sami widzicie, że Cobra Kai na propsie. Uwielbiam. I nawet to, że dorośli zachowują się jak umysłowe ameby niczego tutaj nie zmienia.
Brak komentarzy