popKULTURA

Netflix “Cobra Kai”

03/01/2022
Cobra Kai

Cobra Kai nadal jest wspa­nia­łe. Czwar­ty sezon łyk­nię­ty w jeden dzień i teraz wiel­ki ból, że zno­wu rok cze­ka­nia na kolejny.

Na czym pole­ga feno­men tego seria­lu? — zapy­ta­cie — sko­ro tak na dobrą spra­wę jest to ultra low budże­to­wy tytuł, z drew­nia­nym aktor­stwem i z bar­dziej fej­ko­wym kara­te niż boob­sy… albo dobra, odpu­ść­my sobie body szejming.

Cóż, powo­dów jest kilka.

Pri­mo nostal­gia -> wehi­kuł cza­su -> kto za mło­du nie jarał się Kara­te Kidem? Sły­szysz intro i boom, zno­wu jesteś w bez­tro­skich latach ’90 (przy­naj­mniej ja oglą­da­łem w 90′) #naj­le­piej

Dru­gie pri­mo -> odwró­ce­nie sche­ma­tu -> oto dosta­je­my histo­rię typa, któ­re­go nie cier­pie­li­śmy w dzie­ciń­stwie i trzy­ma­li­śmy kciu­ki, żeby Daniel LaRus­so spu­ścił mu łomot, wtem 30 lat póź­niej oka­zu­je się, że nie­ogar­nię­ty John­ny Law­ren­ce jest nam znacz­nie bliż­szy niż ą ę Daniel LaPipa

I tu zaha­czy­li­śmy o powód nr trzy -> czy­li LaPi­pa i inne zawa­diac­kie dis­sy, któ­re scho­dzą w serialu

Czte­ry -> melo­dra­ma­tycz­ny sto­ry­tel­ling. Twór­cy krę­cą nami jak fin­ger spin­ne­rem i tak sta­wia­ją akcen­ty, że co jakiś czas dosta­je­my jebla i stwier­dza­my, że postać któ­rej kibi­co­wa­li­śmy to jed­nak szu­ja jest i od teraz kibi­cu­je­my komuś inne­mu. Raz dosta­je­my kon­flikt dobra ze złem, po chwi­li bogo­le kon­tra bie­do­ki, następ­nie peł­ne rodzi­ny vs sie­ro­ty, a na koń­cu skrom­ność i roz­wa­ga vs lans i poryw­czość. I łyka­my to jak pelikany.

Pięć -> bo to uro­cze, że po kil­ku lek­cjach wszyst­kie dzie­cio­ry w mie­ście umie­jo w kara­te i jak docho­dzi do bójek, to one nie zmie­nia­ją się w cha­otycz­ne szar­pa­ni­ny, tyl­ko wszy­scy legit­nie trzy­ma­ją pozy­cje i wypro­wa­dzją cio­sy zgod­nie z nauka­mi sen­se­ia… i żodyn nie pali papie­ro­sków za szkołą

Sześć -> Impe­rium kontr­ata­ku­je -> Cobra Kai z sen­se­iem Joh­nem Kre­esem jest tak samo kozac­kie jak impe­rium z Dar­them Vade­rem. Mają zaje­biasz­cze logo, extra czar­ne kimo­na ze zło­ty­mi akcen­ta­mi i są tak źli, że życzysz im nadep­nię­cia na klo­cek Lego… czy­li to rezo­nu­je. I o to chodzi.

Sie­dem -> wywra­ca­nie plan­szy do góry noga­mi -> wro­go­wie zawią­zu­ją soju­sze, przy­ja­cie­le idą na woj­nę i tak w kół­ko. I łyka­my to jak pelikany.

Osiem -> kró­li­ki z kape­lu­sza -> kie­dy wyda­je nam się, że zbli­ża­my się do koń­ca tej opo­wie­ści, nastę­pu­je boom i poja­wi się postać ze sta­re­go KK and here we go again

Dzie­więć – Kamil Glik cał­kiem faj­nie wypa­da w roli John­ne­go Law­ren­ca, acz­kol­wiek przy­cze­pił­bym bym się, że o obce­go dzie­cia­ka dba bar­dziej niż o swojego

Dzie­sięć -> seria­lo­wy dzie­ciak Kami­la Gli­ka ma tak najn­ti­so­wą mord­kę, że ja nawet nie. Nor­mal­nie ile razy go widzę, tyle razy przed ocza­mi sta­je mi dzie­ciak Davi­da Has­sel­hof­fa w Bay­wat­chu. W tam­tych cza­sach wszy­scy seria­lo­wi nasto­lat­ko­wie tak wyglądali.

Tak że sami widzi­cie, że Cobra Kai na prop­sie. Uwiel­biam. I nawet to, że doro­śli zacho­wu­ją się jak umy­sło­we ame­by nicze­go tutaj nie zmienia.

A to widziałeś?

Brak komentarzy

Leave a Reply