W zeszłym roku do dużych miast przebojem wdarły się hulajnogi elektryczne i momentalnie podbiły moje hejterskie serduszko. Raz, bo stanowiły cudowną alternatywę dla komunikacji miejskiej (noł more ocierania się o cudze krocze w godzinach szczytu), a dwa, bo jazda na nich, to czysty fun. Niezmiennie mnie to jara. Niestety w praktyce ich potencjał nie został w pełni wykorzystany, a winę za to ponosił model biznesowy, oparty na wynajmie minutowym. Konkretnie nie zagrały następujące rzeczy:
- Co to za alternatywa dla komunikacji miejskiej, skoro hulajnogi są rozsiane po całym mieście… tylko nie u ciebie pod domem? Fakty są takie, że nigdy ich nie było w pobliżu, kiedy akurat potrzebowałem.
- Ograniczone strefy poruszania się. Oczywiście moje korpo było poza strefą, więc znowu peszek i do roboty dojechać się nie dało.
- Owszem, o wiele przyjemniej śmigać sobie na hulajce niż kisić się w autobusie, jednak kiedy przychodziło do rozliczeń, okazywało się, że jest to środek transportu, któremu cenowo zdecydowanie bliżej do taksówek niż ZTMu (czyt. drogo)
- Standardowo ludzie okazali się najsłabszym ogniwem i oczywiście jeśli coś nie jest ich własnością, to nie potrafili uszanować. A to jeździli jak ostatnie dzbany, prowokując niebezpieczne sytuacje, a to nie chciało im się legitnie zaparkować i porzucali hulajki na środku chodnika, etc. Generalnie wokół hulajnóg zrobił się bardzo kiepski pijar i sporo osób zaczęło nawoływać do ich banowania, co IMO jest głupie, bo przez bandę dekli, rezygnujemy z transportu, który naprawdę spoko się sprawdza w wielu sytuacjach. I do tego jest eko, więc Greta Thunberg jeździłaby jak zła.

Lista TOP3 moich ulubionych gadżetów: 3. Bazooka do Sushi z Aliexpress 2. Obieraczka do ananasów z Aliexpress 1. Hulajnoga elektryczna
Po tych komplikacjach przeszło mi przez myśl, żeby po prostu sobie taką hulajkę kupić na własność, ale ostatecznie stwierdziłem, że szkoda mi kasiory na sprzęt, którego potrzebuję max na 3–4 miesiące, a później zalegałby w chacie i prowokował Madzie do rozkręcania zadym, bo nie dałoby się swobodnie przejść. Poza tym miałem już wizję przeprowadzki na wieś i nie wiedziałem, czy tam się sprawdzi (teraz już wiem, że to genialna opcja, żeby podjechać do Żabki po puszkę Monsterka). Tak że nic z tego nie wyszło i smuteczek trwał aż do tego sezonu, kiedy to na rynku pojawiła się firma 4sharing.services, oferująca właśnie hulajnogi elektryczne, ale w modelu wynajmu długookresowego. I jak dla mnie, jest to prawdziwy game kurła changer. Dlaczego? Ano dlatego:
- Masz hulajkę cały czas pod ręką, więc faktycznie staje się alternatywą dla komunikacji miejskiej.
- Nie musisz kupować cukierni, żeby zjeść ciastko. Nope, dla mnie sezon trwa od czerwca do września i właśnie na ten okres sobie wypożyczyłem. Później robi się już kosa, więc nic mi po niej. Oddaję i wywalone do następnej wiosny.
- Finansowo wychodzi to o niebo sensowniej niż wynajem na minuty. Zwłaszcza teraz, gdy chłopaki z 4sharing wrzucili promkę: “Lipiec + Sierpień + Wrzesień za 500 zł”. Jakby nie patrzeć jest to dil życia. Żeby mieć taką na własność, trzeba by było wydać 4 razy więcej, a w trakcie sezonu i tak straciłaby na wartości co najmniej 5 stówek, czyli koszt wynajmu jest w tym przypadku równy z kosztem amortyzacji (Ryszard Petru dałby lajka za tę analizę).
- W ramach wynajmu dostaje się opiekę serwisową w cenie. Czyli, jeśli coś się popsuje i będzie to wynikało z normalnej eksploatacji, a nie że zrzucasz hulajkę ze szczytu Pałacu Kultury, żeby zobaczyć co się stanie, to chłopaki z 4sharing to ogarną. Za friko
- Jest to usługa skierowana nie tylko do pięknych i młodych ludzi z dużych aglomeracji miejskich, ale do każdego. Mieszkasz w Dierżonowie? Spoko, zamawiasz hulajkę przez stronę internetową i max pojutrze kurier przynosi ci pod drzwi. Kończy się okres wynajmu? Luzik, zgłaszasz chłopakom i organizują kuriera po odbiór.
- Nie ma ograniczeń strefowych. Nope, możesz jeździć do korpo, gdziekolwiek ma siedzibę, możesz ją zabrać na wakacje do Władka, na weekend do Vegas, albo na city break do Opola… tak jak ja to zrobiłem w zeszłym tygodniu. Sky is the limit.

PigOut w Opolu, czyli “Hej Siri, którędy na kebsa?”
I właśnie te city brejki z hulajnogą, to jest opcja, która szczególnie mi się podoba. Zresztą sami pomyślcie -> pakujecie hulajkę do bagażnika fury, czy tam do pociągu, wpadacie na weekend do jakiegoś miasta i po prostu je objeżdżacie. Nie dość, że zwiedzanie staje się o wiele bardziej efektywne, to jest jeszcze zachodzi duże prawdopodobieństwo, że traficie na rzeczy, których nie spodziewaliście się zobaczyć, bo akurat nikt o nich nie wspomniał w przewodniku, a też są zajebiaszcze. Ja tak miałem. Generalnie same plusy.
Ok, skoro już wam powiedziałem, jaką kozacką opcją jest wynajem hulajek, to teraz możemy na spokojnie obejrzeć foteczki z Opola, które cyknęliśmy z moim ziomkiem Człowiekiem Przygodą. A nuż nigdy tam nie byliście i nawet nie braliście pod uwagę wyjazdu, bo nikt wam nie powiedział, że warto. To ja wam teraz mówię -> Opole daje radę. Jedźcie tam. Poza tym zawsze jest szansa, że na miejscu spotkacie Remka Mroza #lokales.

Pig i Przygoda nad Odrą, koloryzowane. Ta fota będzie okładką naszego albumu rapowego.

Opole z lotu… drona. Ale brzydkie, fuj, fuj!

A to opolska wenecja. Też brzydka w uj ;), ale ciekawostka jest taka, że to tutaj Remek Mróz ukatrupił taką jedną foczkę w książkę “Nieodnaleziona”. Przynajmniej tak twierdzi Przygoda.
Moim największym fetyszem są murale, więc zwiedzanie zaczęliśmy od nich.

Roboczo nazwałem ten mural “Zagraj to jeszcze raz, Sam” i jak dla mnie jest to jeden z lepszych “wandalizmów”, jakie wiedziałem. Autorami są ludzie, ukrywający się na Instagramie pod nickiem @stylwitheasy. Mural znajdziecie na ścianie liceum przy ulicy Licealnej (cóż za suspens)

Anegdotka do tego zdjęcia jest taka, że w pierwszej wersji staliśmy obok siebie, jednak okazało się, że jestem już tak gruby, że Przygoda wyglądał przy mnie jak krasnal ogrodowy. Uznaliśmy, że dla zachowania proporcji cofnę się o kilka kroków. Best desyżyn ever.

A tu mural, który napatoczył się przypadkowo po drodze, ale bardziej urzekł mnie furak Jasi Fasoli, który nawet pod lusterkiem miał zawieszonego tego samego misia, co u Mr Bean’a. Jak widać po zdjęciu, za cholerę bym się nie zmieścił.

Tu z kolei mural pod opolskim amfiteatrem. Zapomniałem dopytać Przygodę o jego genezę, ale skoro jest pod amfiteatrem, to wymyśliłem sobie, że namalował go Rysiek Rynkowski i zatytułował: “Konduktorze byle nie do Warszawy”. Seems legit.

Nadal jesteśmy w tym samym miejscu, tylko pod sąsiednią ścianą. W tle widać 700-letnią wieżę Piastowską, która kiedyś była częścią Zamku Piastowskiego, a teraz jest częścią bloku z wielkiej płyty XD. Podpis może być tylko jeden -> Kiedy klasyka spotyka się z nowoczesnością 😉

A tu już przenieśliśmy się nad Odrę i popylamy w kierunku wysypy Bolko, czyli aktualnie najbardziej fancy miejscówki w Opolu.

A to mostek, który prowadzi z opolskiego lądu na wyspę Bolko. Przyznajcie, że kadr wyszedł nam epicki! Sekret jest taki, że kiedy Przygoda zaproponował to ujęcie, w pierwszym momencie pomyślałem, że chce mnie strollować i zrobić kompromitujące foto, jak leżę na pomoście w kretyńskiej pozie, a przechodzący ludzie pukają się w głowę i szepczą pod nosem “No idiota”. I nadal tak uważam, a że zdjęcie faktycznie wyszło rześkie? Przypadek!

A to już na wyspie Bolko, kiedy powiedziałem do Przygody: “Sfotografuj mnie, jak jedną ze swoich francuskich ladacznic”. So fucking romantic.

I kolejne słitaśne foto. Jak tylko zobaczyłem tę miejscówkę, od razu krzyknąłem do Przygody -> “Człeniu ogarnij ten koncept. Siadam na murku, paczę w wodę i udaję zamyślonego, a ty cyk i mamy fotę a’la Mafashion. Instagram mój”.

A jak siedziałem na tym murku, to za moim plecami miałem wyjątkowo sexi knajpę. Nazywa się “Laba” i jest na maksa insta-friendly. Zwłaszcza wieczorami.

Jak już ogarnęliśmy Bolko, wbiliśmy, cali na biało, do centrum. Pierwszym spotem był Plac Sebastiana, gdzie nad ławeczką wisi lampa, która na fotach wygląda jak księżyc i robią ludzi wodę z mózgu -> Łooo panie, ale wielki księżyc! Jebla idzie dostać. XD

I mają tam jeszcze fontannę, której sądząc po barwach, raczej nie sfinansował Andrzej Duda

Kolejnym przystankiem był deptak przy ulicy Krakowskiej, gdzie można natknąć się na kolorowe instalacje w kształcie trąby powietrznej. Tzn. myślałem, że to trąba powietrzna, na co Przygoda odrzekł: “Plażo proszę, to jest trąbka, w sensie instrument! W końcu jesteś w stolicy polskiej piosenki, heloł”. Okej, niech będzie, że to trąbka-instrument. Tak czy siak fajnie to wygląda.

A tutaj jesteśmy pod jakimś kościołem, gdzie stoi pomnik Atlasa, któremu do niedawna wystawał pręt z tyłka. Oczywiście, jak mi Przygoda o tym powiedział, to odrzekłem: “Kurła, jedziem tam. Muszę mieć fotę”. Niestety cała Polska tak brutalnie cisnęła bekę z Opola za ten pręt, że ostatecznie włodarze mu go wyciągnęli i tyle było z mojego epickiego zdjęcia. W zastępstwie zrobiliśmy powyższe. Od biedy ujdzie

Zjeździliśmy jeszcze trochę fajnych miejscówek, ale to już nie będę was męczył, tylko odeślę na blogaska Człowieka Przygody -> www.czlowiekprzygoda.pl. On ma wszystko obfotografowane i do tego spisał rożne przewodniki, więc jeśli ktoś chciałby wbić do Opola na urlop, to wszystko ma podane na tacy. My tymczasem odstawiliśmy hulajki i ruszyliśmy na szamę i drineczki. Jednak o tym już cicho sza -> Co się dzieje w Opolu po 23, zostaje w Opolu.
No i tak to właśnie wyglądało. Zaledwie 24 godziny w Opolu, ale dzięki elektrycznym hulajkom zwiedzanie wycisnęliśmy na maksa i jeszcze zostało trochę czasu na afterek. Miasto zdecydowanie polecam odwiedzić, zwłaszcza teraz, kiedy wakacje zagranico to nadal nic pewnego, a najpopularniejsze Polskie miejscówki już dawno zaklepane. I na koniec jeszcze raz zostawiam link do strony 4sharing.service -> KLIK, bo gdziekolwiek byście się nie udali, warto mieć przy sobie hulajnogę elektryczną. Pozdrawiam, Żanetka Lyta.
Brak komentarzy