Ostatnio poleciałem na Instagramie, jakbym był co najmniej Małgonią Rozenek i zorganizowałem sesję Q&A (tak, też jestem w szoku!). Oto najczęściej zadawane pytania:
- Ile ważysz?
- Tyle, że gdyby przyszło mi boksować z Mistrzem Świata wagi ciężkiej, byłbym tym cięższym - Jak naprawdę ma na imię Brendonek?
- Kłentinek, wiadomix - Jak wołano na Mamę Muminka zanim powiła Muminka?
- Bezdzietna lambadziara - Twoje stanowisko w temacie pizzy hawajskiej?
- A w ryj chcesz? - Jak się mieszka na wiosce i dlaczego przestaliście pokazywac postępy prac wykończeniowych
- Oooo i na tym pytaniu się skupmy
Nie licząc niezręcznych momentów, kiedy przychodzą rachunki za gaz, mieszka się cudowanie. Cisza, spokój, w końcu można zrobić piruecik w kuchni bez ryzyka zwalenia dupą mikrofalówki (spoiler: nie mamy mikrofalówki), a do tego kawałek prywatnego trawnika, co w czasach pandemii jest na wagę złota. No i oczywiście las oddalony o rzut kamieniem też robi robotę. Zwłaszcza, kiedy wejście do niego, nie grozi już dożywociem. Tylko w tym tygodniu widziałem na żywo sarny, zające, lisa i bażanta. To lepsze niż Discovery.
Minusy oczywiście też się znajdą. Przykładowo musiałem stać się menadżerem szamba, bo jedna dwójeczka za dużo i mamy powtórkę z Wrocławia’97. Poza tym zaliczyliśmy powrót do czasów internetów z limitem transferu. OMG, jakie to jest upierdliwe… i nieatrakcyjne cenowo. Weźcie mi wytłumaczcie, jak w 2020 roku można oferować internet LTE dla firm … z limitem transferu 100GB? Przecież to są trzy wieczory z Netflixem + jedna aktualizacja PlayStation i nara. Co gorsze oferta nie przewiduje opcji dokupienia dodatkowego pakietu danych, przez co muszę rotować dwiema kartami sim #pojebawszy. Jeśli to nie jest wykluczenie technologiczne, to nie wiem, jak to nazwać.
Co do drugiej części pytania, to postępów nie pokazywaliśmy, bo takowych przez chwilę nie było. Po przeprowadzce wykonaliśmy plan minimum, czyli ogarnęliśmy rzeczy niezbędne do codziennego funkcjonowania -> spanie, s…ikanie, szamanie, po czym uciekł nam zapał (i kasiora), więc detaling zostawiliśmy na później. Zresztą sami wiecie, jak to działa -> “Dobra , bez drzwi da się chwilę przetrwać. Ogarniemy je w przyszłym miesiącu”, po czym boom! i nagle człowiek odkrywa, że to już 10 rok leci na prowizorce.
Ironicznie to właśnie kwarantanna, czyli czas kiedy nikt nie powinien mieć do mnie pretensji za siedzienie na tyłku i zbijanie bąków, sprawił, że pewnego dnia z nudów powiedziałem do Madzi: “Hmmm to może pójdę powiesić obrazki w sypialni?”. Madzia była w takim szoku, że aż ptasie mleczko wypadło jej z buzi, ale ostatecznie nie protestowała. A jak już zaczęliśmy z tymi obrazkami, to przy okazji zamontowaliśmy jeszcze kinkiety i listwy przypodłogowe, skręciliśmy stoliki nocne, zawiesiliśmy zasłony i voila, pierwsze pomieszczenie mamy odpicowane na 100%. No dobra, na 90%, bo nadal brakuje drzwi + planujemy powiesić telewizor na ścianie, z tym że to nie jest najlepszy moment na pójście do sklepu po wysięgnik.
Tak miała wyglądać nasza sypialnia według projekt:
W rzeczywistości wygląda troszkę inaczej
Po pierwsze zrezygnowaliśmy z tapicerowanych paneli na ścianie. Drogi interes i dużo zabawy, żeby utrzymać je w czystości. Poza tym im bliżej byliśmy wykończeniówki, tym bardziej to rozwiązanie przestało do mnie przemawiać. Za bardzo hotelowy klimat. Ostatecznie postawiliśmy na szarą farbę i obrazki, które dają trochę życia #CośSięDzieje. Część kupiliśmy, część dostaliśmy od zaprzyjaźnionego fotografa Alka Muszyńskiego, a dwa są nasze i robią za element personalizacji… nawet jeśli Brendon i Church nie do końca wpisują się w schemat.
A tak wyglądał backstage wieszania obrazków. Ile stresu kosztowało mnie wiercenie w tej świeżej, nieskazitelnie czystej ścianie, wiem tylko ja. Jeden fałszywy ruch i cyk, do remontu. Poziomowanie zresztą też było drogą krzyżową.
Na podłodze mieliśmy zaplanowaną posadzkę drewnianą, ale jak przyszło co do czego, uznaliśmy, że Czerczilowe pazury i Brendonkowe niszczycielstwo, to za gruby temat na taki delikatny materiał. Poza tym 40 zł za metr brzmi o wiele przyjemniej niż 250, prawda? Tak więc stanęło na panelach #MiSięPodobają
Kolejny element to wyrko. Zgodnie z projektem miała być to rama robiona na zamówienie przez stolarza + drewniana okładzina na ścianie. My postawiliśmy na łóżko kontynentalne + tapicerowane wezgłowie, a do tego wysoki niczym Pałac Kultury, wszystkomający materac. Spaliśmy kiedyś na takim w jakimś fancy hotelu #zagranico i od tamtego momentu wiedziałem, że przyjdzie dzień, kiedy też sobie taki sprawimy (tzn. nie wiedziałem, ale bardzo chciałem). Najlepsza decyzja ever. Jest genialny. Ani za miękki, ani za twardy, po prostu doskonały. Dzięki niemu kimeczki wskoczyły na zupełnie nowy level. Jup, to już Liga Mistrzów spania, a że człowiek przesypia 1⁄3 życia, to warto, aby było wygodnie.
Do łózka dobraliśmy jeszcze ławeczkę, która w sumie nie wiem, jakie pełni funkcje według producenta, ale u nas służy do dwóch rzecz: 1. Jest tymczsową szafą (dobra rzucę to tutaj, a jutro się sprzątnie). 2. Robi za stopień do dla Brendonka i Churchilka. Bez niej byłoby im ciężko się wdrapać, wszak rama + materac to 75 cm.

A tu materace, które doszły do finału. Wygrał ten po prawej. In Your Face Księżniczko na ziarnku grochu!
Wszystkie powyższe elementy, czyli rama, wezgłowie, materc i ławeczkę, ogarnęliśmy w Mebloo Fabryka Sypialni, które całkiem przypadkowo jest naszym parterem przy wpisach remontowo-przeprowadzkowyc. Polecam tego allegrowicza. W salonie mają mnóstwo towaru do obejrzenia na żywo i ewentualnej personalizacji (zmiana koloru, materiału, etc.), a do tego na miejscu dostępna jest kompetenta obsługa, która doradzi, co i jak. Przykładowo, jak przyszliśmy przymierzać materace, to siadałem na nie tylko jednym pośladkiem, żeby czasem nie wybrudzić, na co pani ekspedientka powiedziała, żebym się nie wygłupiał i położył jak człowiek, albo nigdy się nie dowiemy, czy mój kręgosłup nie wygina się przypadkiem w literkę “S” #najgorzej. I takie doradztwo szanuję.
Następne w kolejności są kinkiety. Te z projektu są tak wyuzdane, że nie sprzedają ich w sklepach, tylko w ATELIER, tymczasem my prości ludzi jesteśmy, więc poszperalismy trochę w necie i voila, znaleźliśmy alternatywe na alledrogo. Są równie fajne + da się je delikatnie odchylić.… choć na podstawie zdjęcia w aukcji, liczyłem, że będą obracalne w dowolnym kierunku i pod dowolnym kątem. No cóż, nie można mieć wszystkiego.
Obok łóżka pierwotnie ustawiliśmy dwa stoliki z drewnymi blatami z Mebloo, które w sklepie urzekły nas minimalizmem, ale w użyciu jednak się nie sprawdziły. Zabrakło szuflady. Na szczęście znaleźlismy dla nich nowe, jeszcze lepsze zastsowanie -> Otóż mają identyczną wysokość jak podłokietnik sofy w salonie, więc idealnie sprawdzają się, jako podstawka na kubek kapucziny, czy tam miskę nachosów podczas oglądania netflixowego Króla Tygrysów. Tymczasem do sypialni wzięliśmy kolejny zestaw, tym razem ze szwedzkiej siecówy, której nazwy nie wymienie, bo całkiem przypadkowo z nami nie współpracuje przy wpisach ;). Według mnie dobrze współgrają z kinkietami i ramami zdjęć. No i są bardzo praktyczne dzięki półeczce pod szufladą.

A to stolik, który na początku miał stać w sypialni, ale znaleźliśmy dla niego lepsze zastosowanie
Pozostałe elementy to szafa, rolety i lampy sufitowe.
Przyznaję, że szafa z projektu jest śliczniutka i idealnie wpasowana we wnękę, niestety swoje kosztuje. Poza tym jakbym miał wolne 10 koła, to bym sobie życie ułożył, a nie topił je w szafie. Kompromis ponownie znaleźliśmy w szwedzkiej sieciówce. Co prawda pozostała zajebiaszcza luka pod sufitem, ale ją zawsze można wypełnić zaoszczędzonymi banknotami jakimiś niebrzydkimi pudełkami, albo czymś* (*To już z Madzią trzeba gadać, ona ma większe kompetencje w tym temacie)
Rolety na projekcie również są bardzo sexi i takie docleowo planujemy mieć… kiedyś. Póki co wjechały klasyczne, przyczepiane do ramy okiennej, które oczywiście są rozwiązaniem chwilowym, co prawdopodobnie oznacza, że spędzą z nami kilka dobrych lat XD. I do tego zasłony, o których w sumie nie wiem co napisać ponad to, że są granatowe i faktycznie zasłaniają.
Tak naprawdę jedynym elementem, który pokrywa się z projektem są lampy sufitowe. Konkretnie są to szyny z reflektorkami, które można dowolnie przesuwać i obrać. Są zajebiste i praktyczne. Niemniej tak mała ilość elementów zbieżnych z projektem, nie przeszkadza mi w mówieniu, że pomieszczenie zostało częściowo zaaranżowane przez studio architektoniczne 😉 . Wystarczy akcent stawiać na “częściowo” i seems legit. Generalnie mi się podoba i cytując Edith Piaff -> “Niczego nie żałuję”. Zwłaszcza, że zamknęliśmy się w 1⁄3 budżetu z projektu.
I właśnie tak wnusiu stałem się blogerem wnętrzarskim.
Brak komentarzy