Bardzo długo zbierałem się do tego wpisu i jeśli nie zmieniłbym kryteriów, czaiłbym się pewnie jeszcze kilka lat. Bo chodzi o to, że jestem w blogowym rozkroku. Z jednej strony chciałbym wejść trochę głębiej w temat żarcia, ale problem w tym, że kiedy ląduję w jakiejś fajnej knajpie, to krępuje mnie robienie zdjęć. W burgerowniach jeszcze pół biedy, bo tam zawsze da się coś pstryknąć z tajniaka. Wyzwaniem są restauracje z obsługą kelnerską i słabym oświetleniem. W nich zawsze ktoś cię obserwuje, no i ciemność dodatkowo utrudnia sprawę. Bez zestawu blend, trzymetrowego obiektywu i kilku asystentów, raczej nic z tego nie będzie. Poza tym dobra sesja wymaga, żeby zapiąć fotę z prawej, z lewej, z ukosa, z poziomu stołu, czy choćby “spuścić się ” na linie z sufitu niczym Tom Cruise w Mission Impossible i cyknąć szeroki kadr z góry. Generalnie wypada wypróbować każdą możliwą konfigurację, a później dokonać selekcji. Wierzcie mi, że są ludzie, którzy totalnie nie czują niezręczności i potrafią rozłożyć się ze statywem na środku restauracji, w godzinach obiadowego lunchowego szczytu i napierdalać te snapshoty. Niestety ja do nich nie należę. Za każdym razem kończy się tak samo. Obiecujemy sobie z Madzią, że teraz to już na serio idziemy w profesjonalizm i nie łamiemy się pod ciężarem oceniających spojrzeń ludzi z sąsiednich stolików (“OMG kolejne blogery”). Jest materiał do zrobienia i tylko to nas interesuje — tak sobie wkręcamy… po czym docieramy do restauracji i się zaczyna: “- No dobra Madzia, obcykaj szybko i jemy. — Nope, Ty obcykaj. — Nie ma opcji, ja nie cykam. — Ja też nie. — No to nie cykamy wcale. — No i fajnie”. Every Fucking Time! A piszę to dlatego, żeby ostrzec was, że ten wpis nie będzie najładniejszy pod względem zdjęć (najładniejszy post ever znajdziecie TU), ale być może okaże się przydatny, bo podrzucam w nim listę knajp, do których będąc w Wawie, możecie iść w ciemno. Wróć, przy jednej dałem wzmiankę “Omijać”, bo sam się nadziałem na hype w internecie, tymczasem na żywo spotkało mnie srogie rozczrowanie. Tym bardziej warto doczytać post do końca, żeby nie wtopić. Uprzedzam, nie ma tu ani jednego burgera, kebsa, ani pizzy, bo te dania doczekają się osobnych rankingów.
Thaisty
Na pierwszy ogień moja absolutnie ulubiona warszawska restauracja. Jak wskazuje nazwa — Thaisty — serwuje tajską kuchnię i robi to dobrze. Wróć, robi to najlepiej. Wiem, bo przetestowałem większość konkurencji i jak dla mnie Thaisty jest poza zasięgiem. Chciałym omówić teraz przynajmniej połowę dań z ich karty, ale prawda jest taka, że zawsze biorę to samo. Pad Ka Prao, czyli siekany rostbef z tajską bazylią, warzywami i jajkiem sadzony, w którym zakochałem się bez pamięci podczas wyjazdu na Koh Samui. Smak tego dania w Thaisty jest 1:1 do tego, który pamiętam z Tajlandii. Co prawda wychodzi prawie cztery razy drożej, ale nadal jest to bardziej opłacalne niż kupno biletu na samolot. I jeszcze ważna informacja — Pad Ka Prao nie bierze jeńców, jeśli chodzi o pikantność. Wiecie, zroszone czoło, pali dwa razy i tego typu tematy. Poza tym porcje konret. 10/10
Madzia z kolei jest wierna Ped Pad Ka Prao (nazwa niemal identyczna, ale sprawdzałem trzy razy i naprawdę tak jest), czyli pierś kaczki w tempurze, z tajską bazylią i warzywami, ale testowała też Pad Thaia, Czerwone Curry, pierożki na parze i jakiś fikuśny deser. Wszystko było zarąbiste, ale moje danie najlepsze. Thaisty ma dwa lokale w Warszawie: na placu Bankowym i na placu Wilsona. Do obu ciężko wbić z ulicy, ale ten na Placu Bankowym przyjmuje rezerwacje telefoniczne, więc da się to obejść.
Bar Prasowy
Prasowy to typowy bar mleczny z ponad 50-letnią historą, który tak, jak inne tego typu lokale, swego czasu zaczął podupadać, na szczęście kilka lat temu, ktoś z pomysłem, wziął go na warsztat i stworzył hybrydę baru mlecznego z hispterownią. Wystrój niby jest klasyczny, ale po bliższych oględzinach da się zauważyć, że jest czysto, meble są z Ikei, a główną klientelę zamiast emerytów, kloszardów i biednych studentów, stanowią panowie w gajerkach i bogaci studenci z iPadami. Nietypowa jest też karta, bo poza klasykami, czyli mielonym i schabowym, serwowane są jeszcze wegetariańskie, bezglutenowe tarty i carpacio z buraka. Za to jak na bar mleczny przystało, jest tanio, albo relatywnie tanio. Osobiście testowałem kilka zestawów obiadowych i przyznam, że jakoś szczególnie nie zapadły mi w pamięć. Były OK, ale bez ochów i achów. Za to leniwe mają epickie. Dokładanie takie, jak pamiętam z dzieciństwa, czyli ciasto, twaróg, bułka tarta i masełko. Tak to właśnie powinno wyglądać, a nie jak w większości knajp, dają ci coś w stylu kopytek i udają, że to leniwe. Bitches pliz. Spoko są też naleśniki, kluski z truskawkami i pomidorowa, chociaż czuć w niej tonę cukru. Jednak leniwe najlepsze. Milion kalorii, ale warto.
Street
Street to knajpa, którą w pierwszej kolejności pokochałem za najlepsze ever happy hour. W określonych godzinach (16:00–20:00), zamawiasz dowolny alkohol, a drugi taki sam dostajesz gratis. I nie ma w tym żadnego haczyka, serio. W rozrywkowych czasach “przed Brendonkiem”, bywało że wpadałem do Streeta z kumplami na 20 minut przed końcem promocji i każdy z nas zamawiał po 4 piwa, co w praktyce oznaczało po 8 piw, i kiedy te wszystkie kufle równocześnie wjeżdzały na stół, nam kręciła się łza w oku i czuliśmy się jak królowie świata. Piękne to były czasy. Drugie zauroczenie przyszło, kiedy spróbowałem ich żeberek miodowo-musztardowych. Łoo panie, jaki to był hicior. Godna porcja, mięsko idealnie odchodziło od kosteczek i do tego ten sos miodowy. Deliszys <3. Niestety, pewnego pięknego dnia, ktoś z “góry” wpadł na głupi pomysł żeby żeberka z karty wyrzucić. Od tej pory zaglądamy tam czasem na kaczkę (pieczona połówka kaczki, podawana na gorącym żeliwnym talerzu, z pieczonymi ziemniaczkami, buraczkami, pieczonymi jabłkami i żurawiną), która też jest spoko, ale to już nie to samo. To znaczy jest bardzo dobra i w ogóle piałbym z zachwytu, gdyby nie fakt, że te żeberka były najlepsze w całej galaktyce. Nadal bywają noce, kiedy za nimi płaczę. Na szczęście Happy Hour zostało. No i makarony w sumie też mają niezłe.
Nocny Market
O Nocnym Markecie pisałem już TU. Jeśli jeszcze nie byliście, to spaliliście akcje, bo #nocny to impreza sezonowa i w tym roku już zakończył działalność. Nie do końca wiadomo też, co z nim będzie w kolejnym sezonie. Podobno ma przetrwać, ale zmieni się lokalizacja. Podobno. W każdym razie dobra informacja jest taka, że wszystkie budy, które karmiły w weekendy na nocnym, w tygodniu też funkcjonują, z tym że są rozbite po całym mieście. Tu lokal stacjonarny, tam foodtruck, ot taka niedogodność, ale zawsze lepsze to niż nic. W każdym razie jakby coś wam wpadło w oko z mojego wpisu, to nadal da się to namierzyć. A polecałem m.in.: kanapki bulgogi z Koreanki, hot dogi z Dogidog <3, azjatyckie żarcie ze Zdrowej Konkurencji (BTW Zdrowa Konkurencja to knajpa tych samych właścicieli co Thaisty, mieści się po sąsiedzku do Thaisty na placu Bankowym, zajrzyjcie tam na dim sumy), burgery z Night Burger (na codzień mają lokal na Gocławiu), burger burito z Gringo <3. Wszstkiego przetestować mi się nie udało, więc może jakieś perełki mnie ominęły. Tak czy siak, jak tylko odpalą nowy sezon na wiosnę, to stawię się na dalsze testy.
Hala Gwardii
Hala Gwardii to w miarę świeży twór na mapie Warszawy. W odremontowanej części Hali Mirowskiej stworzono coś podobnego do Nocnego Marketu, tylko że pod dachem i w większości ze stałym składem restauracji. Raz na jakiś czas organizują też weekendy/ tygodnie tematyczne i wtedy można spróbować kuchni regionalnych np. francuskiej. My do Hali Gwardii lubimy wpaść na gruzińskie pierożki chinkali. Fajną opcją jest też kupowanie wina na kieliszki: płacisz 10 zł kaucji za kieliszek i do niego dolewają Ci wybrane wino… a kieliszek jest tak fajny i fikuśny, że tę dychę z góry możesz spisać na straty, bo już go nie zwrócisz 😉 Atmosfera luźna, wspólne stoły, bez zadęcia. Fajna opcja na wypad ze znajomymi. Chociaż teraz teoretyzuję, bo żeby sprawdzić to w praktyce, musiałbym mieć jakichś znajomych, tymczasem równo z Madzi powiciem, wszyscy nagle się rozpłynęli 😉
Ed Red
Zaraz obok Hali Gwardii, w tym samym budynku Hali Mirowskiej, znajdziecie Ed Red, czyli knajpę specjalizującą się w stekach i ogólnie w wołowinie. Obok szatni stoją kozackie szafy, w których sezonują wołowinę na sucho. Ostatnio tyle krów widziałem w reklamie Milki, tyle że te z reklamy były trochę bardziej interaktywne. Jak przystało na samca alfa, wszamałem krwistego stejka, w bardzo dobrym sosie pieprzowym, a Madzia standardowo poszła do świątyni wołowiny, żeby zamówic coś z zupełnie innej bajki — kaczkę z kluseczkami. Z drugiej strony zawsze mogło być gorzej #Pierś z #Kurczaka. Mięcho mają naprawdę extra, ale dodatki już biorą do buzi. No sorry, ale jeśli lokal tego kalibru i na tym poziomie cenowym, jako dodatek, serwuje warzywa z mrożonki hortexowej, to coś tu jest nie halo. No i porcje troszkę małe. Po kolacji w Ed Red, wskazana jest dogrywka w maczku. Ale to mięsssssso mmmmm.
Pracownia Sushi Wola
Z Sushi Wola historia jest o tyle śmieszna, że ich lokal przez lata mieścił się o rzut kamieniem od naszego kwadratu (max 300 metrów) i przez ten czas nie byłem u nich ani razu. Baaa wtedy nimi gardziłem. Sushi? Pojebawszy, przecież to hipsterstwo. Nie żebym hejtował, ot tak. Robiłem kilka podejść i nigdy szczególnie mnie nie urzekło. Człowiek jednak musi dorosnąć do niektórych rzeczy. Jak jednego dnia mi zaskoczyło z sushi, tak trzyma mnie do dzisiaj. Jak na złość, okazało się, że najlepsze serwuje buda z mojego sąsiedztwa, z tym, że kiedy już stałem się fanem surowej ryby, to akurat przenieśli lokal hen hen daleko. Na szczęście mają dowóz, z czego chętnie korzystam i raz na jakiś czas strzelę sobie set 100+ kawałków. Zestawy mają różne, więc jeśli żaden gotowiec Ci nie podpasuje, zawsze możesz skomponować własną wersję. Do tego fajne przystawki np. krewetki w tempurze czy chińskie pierożki. Zresztą sami wiecie, co tego typu lokale mają w karcie. Ja tu przyszedłem tylko powiedzieć, że ten konkretny, roluje najlepiej. Dodatkowy plus za ładne opakowania. Prezencja w sam raz na Instagram.
Zachodni Brzeg
O tej kanjpie był kiedyś osobny wpis (TU). To oni odpowiadają za zrobienie ze mnie hipstera i fakt, że stałem się ultrasem hummusu. Oczywiście oprócz hummusu zjecie tam inne kozackie rzeczy, z tym, że ich menu jest mocno sezonowe i przykładowo mój faworyt, czyli gicz jagnięca, aktualnie jest niedostępna. Jest za to kofta jagnięca, policzki wołowe, stek rib eye i pide, czyli pizza turecka, ale akurat o pizzy w tym wpisie miało nie być, wiec udajemy, że tego nie napisałem. Kolejne plusy tego przybytku, to jedyny i niepowtarzalny widok na Stadion Narodowy + eleganckie promki na lunche, wróć na brunche. Kurła ja naprawdę lubię hummus, ale słowo “brunch” nadal mnie zawstydza. BTW teraz jak piszę o Zachodnim Brzegu, to już wiem, że na dniach do nich uderzę. Stęskniłem się.
Madras
Madras to kuchnia indyjska. Nigdy nie byłem u nich w lokalu, ale regularnie zamawiamy przez portale z dostawą pod drzwi. Powiem tyle, jak Madzia czasami zarzuci przez mesendżera pomysł, żebyśmy dzisiaj zamówili obiad z Madrasu, to ja już wiem, że to będzie dobry dzień i nic mi go nie popsuje. Czasami eksperymentuje z różymi daniami z ich karty, ale do tej pory nie znalazł się mocny na klasykę, czyli Butter Chicken i Chiken Tikka Masala. Dobra przyznam się — mam taką fantazję erotyczną, w której włamuję im się do lokalu, kradnę z kuchni gar Tikka Masali, po czym barykaduję się w domu z łyżką i Netflixem. Pro tip dla cebulaków: Zamawiajcie tylko mięcho z sosem, a ryż ugotujcie sobie sami… i cyk 8⁄16 zeta w kieszeni 😉
Gospoda Zbójnicka
Przyznaję bez bicia, że w tej restauracji do tej pory byłem tylko raz, ale wystarczyło, żebym wyrył im na stole “PigOut + Gospoda Zbójnicka = WSM”. To tak jakby wziąć dobrą gospodę z Zakopca i przenieść na warszawskie Bielany. Jest góralski klimat, bardzo dobre jedzenie i przeogromne porcje, czyli wszystko się zgadza. Przykładowo zamawiasz żurek i kotleta Kowala, wtem przynoszą ci na rozgrzewkę pół bochenka chleba i solidną porcję smalcu. Nieśmiało próbujesz i stwierdzasz: “O kurła, doskonały smalec, od lat takiego nie jadłem”. Wciągasz cały, po czym na stół wjeżdza żurek, ale nie jakiś tam gorący kubek, tylko prawdziwy żur, podany w 5‑litrowej misce i z konkretną wstawką. Zjadasz i w tym momencie jesteś już full, tymczasem właśnie przynoszą danie główne, czyli kotleta Kowala. Skubany zajmuje cały talerz, więc dodatki donoszą na kolejnym, a ty wyjeżdzasz do kelnerki tak: “Przepraszam, czy może Pani zapakować na wynos?”, a babka: “Tak myślałam, pojemniki już czekają”. Szanuję tę knajpę. Oczywiście przedstawiona sytuacja dotyczy przeciętnego Homo Sapiens. Ja wiadomix, zjadłem przystawkę, zupę, swojego kotleta i jeszcze dojadałem po Madzi.
Setka Warszawa
Moje najnowsze odkrycie. Zaczęło się podobnie jak ze Streetem, czyli zadecydowały argumenty alkoholowe — dobry lokal na piwo, drina i setę — po czym z ziomkami zaczęliśmy testować podkłady i okazało się, że mają bardzo fajne jedzenie w przystępnych cenach — śniadania, lunche, przekąski, etc. Osobiście obróciłem dwie kanapki z szarpaną świnią (sztosik), Redzi wciągnął pierogi i schaboszczaka, Madzia skrzydełka z kurczaka i pierogi z mięsem, a jeszcze jeden ziom placek po zbójnicku. O dziwo wszystko weszło jak złoto. Do tego kilkanaście szotów i boom, nagle zrobiła się północ. Bardzo dobrze wspominam ten lokal i na pewno będę do niego wracał. Dodatkowe punkty za lokalizację — ul. Świętokrzyska, czyli pijacka mekka.
Sweet Home
Wiadomo, że mięso jest najważniejsze, ale zróżnicowana dieta wymaga też serniczka. Tak, serniczek to moja wielka słabość. I jak na złość (z punktu widzenia sześciopaku) niedaleko chaty otworzyli mi chyba najlepszą cukiernię w calutkiej Warszawie. Ok, zaraz się przyczepicie, że nie moge tak mówić, bo nie byłem we wszystkich. Prawda, ale mimo wszystko lekkie rozeznanie mam i z całą odpowiedzialnością mówię, że w żadnej nie widziałem takiego food porna, jak w Sweet Home. Wbijasz do środka, patrzysz co mają za szybką i z miejsca miekną Ci kolana. Te kolory, formy, dodatki, no obłęd po prostu. Zdecydowanie polecam adres, a poza sernikami, rekomenduję babeczki bezowe. OMG, niebo w gębie. Ale uwaga: Uzależniają od pierwszego gryza.
Warszawski Lukier
Dałem się złapać na hajp na tę knajpę na instagramie i z miejsca zamarzył mi się ich sexy deserek. Teraz trochę żałuję, bo jednak da się o wiele lepiej skonsumować 2500 kalorii, np. pakietem: potrójny burger + golonka + żeberka + litrowy pszeniczniak. Zamiast tego wybrałem szejka z dodatkiem masła orzechowego, kawałkami snickersa, popcornem, bitą śmietaną i pączkiem. Próbowałem też wersji Raffaello. Ani nie był to jakiś super szejk, bo w maku mają lepsze, ani nie porwał mnie pączek, który był czerstwy, jak żarty w familiadzie, z kolei Snickers jak to Snickers, na prospie, ale taka ilość cukru to przegięcie nawet dla mnie. Po takim strzale węglowodanowym przez pół godziny biega się po ścianach, po czym następuje odcięcie prądu i schodzi 3‑godzinna kimka pokarmowa. Jestem na nie. Drugi raz już bym nie zamówił. Ponadto dają plastikowe słomki, więc zaraz będzie imba, że zamordowałem jakieś zwierzątko w oceanie, czyli przegryw pod każdym względem. To jest jedyny lokal w zestawieniu, o którym trochę szepcze się na mieście, ale ja go odradzam.
+ Bonus: Śniadania na złotówkę
Jaki jest plus siedzenia na urlopie rodzicielskim? Albo bycia bezrobotnym blogerem? Ano to, że można wbić do kilku niezłych knajp w Warszawie, zjeść śniadanie i zapłacić za nie złotówkę. No dobra, może nie do końca 1 PLN, bo to tylko taki chwyt marketingowy. Wcześniej musisz zamówić kawę za około dychacza, co nie zmienia faktu, że cenowo nadal jest nieźle. Pytanie brzmi, czy gra jest warta świeczki? Otóż nie, jeśli masz wstać o nieludzkiej porze, czyli zazwyczaj między 7 a 10, i lecieć przez pół miasta, żeby zjeść śniadanie wielkości Happy Meala, a w niektórych knajpach odczekać jeszcze godzinną kolejkę. Do tego dochodzi jeszcze problem z parkowanie. Bez sensu. Jakbym był przy takiej knajpie przy okazji, to jeszcze jeszcze, ale jechać tylko na śniadanie, zdecydowanie się nie opyka. W każdym razie w ramach testu odwiedziłem trzy lokale i o to, czym mnie uraczono.
Orzo
Do tej knajpy robiłem dwa podejścia, bo kolejki jak za komuny. Menu śniadaniowe zmieniają co jakiś czas, ale już od kilku miesięcy utrzymuje się w nim Eggs Nero Burger, którego wziąłem na warsztat. Hmm z burgerem nie miał zbyt wiele wspólnego, ot bułka z jajecznicą #Nothing #Special. Madzia z kolei próbowała jakiś hipsterski wynalazek, który smakował, jak koktajl owocowy z płatkami śniadaniowymi i goframi. Ogólnine nieźle, ale minus za tłumy i utratę godności podczas czekania w kolejsce. No i porcje takie, że wcześniej lepiej zjeść śniadanie w domu.
Lokal w Hali Koszyki. Menu śniadaniowe bez przegięcia, czyli kombinacja jajek i kiełbasy w kilku wersjach. Może nie jest to podane jak w Momu (brak szlaczka z sosu sojowego i herbata w papierowym kubku), ale przynajmniej nikt nie stoi Ci nad głową i głośno nie sapie, czekając aż zjesz i zwolnisz stolik. Wszystkie zestawy w cenie 10 PLN i można dostać nie tylko kawę, ale i herbatkę. I to się chwali, bo kawy nie pijam. Za dychacza całkiem spoko opcja i bez kolejek.
Najlepsza prezencja śniadania pośród wszystkich odwiedzonych lokali. W smaku też na propsie, zwłaszcza frankurterki, ale porcyjki mikroskopijne. Ja rozumiem, że promocja żądzi się swoimi prawami, ale z tego co zauważyłem, te same śniadania są też w regularniej karcie i kosztują około 20 złotych… i wtedy już bym miał ból tyłka.
3 komentarze
Krówa, jak ja nie lubię, jak podają picie jakieś w słoiczkach ujebanych dookoła polewą i potem nie wiadomo, czy ten słoik oblizywać z tej czekolady, czy mieć wyjebane i potem zainwestować w dobry odplamiacz. A jeszcze bardziej nie lubię, że czasy zlizywania czekolady z hipsterskich słoiczków już minęły i to se ne vrati, bo po takiej ilości cukru dostałbym albo zapaści, albo zagłosował na PiS.
Z tymi uwalonymi kubeczkami zbłądziłem grubo, ale już w trakcie szamania przyszła refleksja: “Boszh, kim ja się stałem?”. Hummusu niestety już się nie wyprę, ale reszta jest prawilna 😉
Szanuje za długość wpisu (czy zdarzyło ci sie kiedyś kończyć wpis i mieć zwiechę kompa?), ale głównie poświęcam swój cenny czas na komentke :), aby przybić piątkę w temacie piątku: więcej razy kończyłem dietę w piatek o 20:00 niż rzucałem fajki. Teraz tylko smuteczkowo jest to, ze palić nie pale, a szesciopaka wciąż sie nie dorobiłem.
Ps. Z knajp indyjskich polecam jeszcze w wawie na Mokotowie, nie pamietam nazwy, ale jak będziesz chciał wyjsć ze strefy komfortu to pewnie dowiesz sie gdzie to jest 🙂