To nie jest tak, że nienawidzę jesieni. Nope, ja po prostu nie zdążyłem się do niej nastawić mentalnie. W tym roku lato mocno nas rozpieściło, więc w pewnym momencie pomyślałem, że może dziura ozonowa jest już tak wielka, że teraz promienie słoneczne będą nas smagać cały rok… wtem wychodzę w czwartek z domu, standardowo w szortach, a tu szok, bo na zewnątrz ciemno, zimno i mokro. Ale jak to? Przecież jeszcze w środę było 25 na plusie, gdzie okres przejściowy? Wracam do domu, a tam Madzia przytulona do kaloryfera i woła od progu, żebym jej zrobił herbatę z miodem i przyniósł rutinoscorbin. Mówię: “Madzia, co Ty? Przecież mieliśmy sprzedać Brendonka dziadkom i iść zaszaleć na miasto, heloł!”, na co Madzia: “Zapomnij, nigdzie nie wychodzę w taką kosę”. No i właśnie, to jest mój główny problem z jesienią — sprawia, że ludziom wszystko opada i wszystkiego się odechciewa. W zasadzie taki spadek formy można rozwiązać tylko na dwa sposoby. Pierwszy to postawić sobie szklaną piramidę w ogródku i czerpać z niej energię, ale że nie jestem Jackiem Stachurskim, wybrałem opcję numer dwa, czyli wywróciłem stół z herbatą i rutinoscorbinem, po czym powiedziałem: “Madzia pakuj się, jedziemy dogrzać kości i podładować akumulatory na resztę roku”. I tym sposobem, 12 godzin później, znaleźliśmy się w Słowenii. Można też przez biuro podróży (LINK).
Dlaczego Słowenia? Przyznaję bez bicia, że przed wyjazdem byliśmy strasznymi ignorantami w kwestii wiedzy o tym kraju. Mamy w domu mapę, na której zdrapuje się odwiedzone miejsca, i właśnie Słowenia była jednym z ostatnich niezdrapanych państw w Europie. To był główny motywator. Poza tym wiedzieliśmy, że graniczy z Chorwacją, więc powinno być jeszcze ciepło, czyli decydujący czynnik numer dwa. Tak wiem, strasznie idiotyczne podejście, ale w sumie dzięki niemu, nie byliśmy przygotowani na epickość tego kraju, więc doliczam dodatkowe +50 do efektu WOW, bo zostaliśmy wzięci z zaskoczenia.
Pozwólcie, że dam wam kilka powodów, dla których powinniście zacząć już planować podróż na Słowenię, a nie tylko traktować ją, jako drogę tranzytową na Dubrownik… lub miejsce, gdzie można poznać przyszłą żoną (patrz Donald Trump i Melania).
1. Bled
Bled to taki fajniejszy Ciechocinek. Nie oferuje zbyt wielu rozrywek, ale zdecydowanie jest na czym zawiesić oko i czym oddychać #zero #smogu. Małe miasteczko, otoczone górami, z centralnie usytuowanym jeziorem, a na jeziorze wysepka, a na wysepce kościół, który stanowi wizytówkę Słowenii. Znajdziecie go na wszystkich folderach biur podróży. Na tym nie koniec, bo na przylegającym do jeziora wzgórzu, stoi sobie bardzo słitaśny zamek. Turyści walą do niego drzwiami i oknami, żeby spojrzeć na Bled z wysokości, ale taką opcję wam odradzam. Raz, że wstęp trochę kosztuje, a dwa, skoro jesteś na zamku, to znaczy, że go nie widzisz, czyli trochę szkoda, bo stanowi on bardzo istotny element krajobrazu. Zdecydowanie lepiej wdrapać się na punkt widokowy Ojstrica. Nie dość, że darmowy, to jeszcze oferuje najlepszą panoramę na dzielni.
Będąc w Bledzie, obowiązkowo trzeba spróbować kremówki, która jest lokalnym hitem. Ich wersja składa się z dwóch warstw kremu i ta pierwsza to na oko 80% masła, a druga 120% masła, co daje, idealny balans w postaci 200% masła i kilograma cukru. Powiedzieć, że są pyszne, to nie powiedzieć nic. Każdy dzień zaczynałem od wszamania minimum jednej.
Trasa widokowa o rzut kamieniem od Bledu, ciągnąca się wzdłuż rzeki i pomiędzy skałami, zakończona wodospadem. Czy warto? A czy rybka lubi pływać? Kolor wody żywcem wyciągnięty z phostohopa, widoki 10/10, poza tym trasa łatwa, przyjemna i na tyle krótka, że przejdzie ją nawet staruszka z chorym biodrem (1,5 km długości). Nie trzeba inwestować w odzież softszelową za miliony monet.
3. Bohnij
Gdyby ktoś mnie ogłuszył i wywiózł nad jezioro Bohnij, po ocknięciu, dałbym sobie uciąć rękę, że jestem w Kanadzie. Wiem, bo widziałem Kanadę na Discovery, po czym pojechałem nad Bohnij i przeżyłem deja vu. Krystalicznie czysta woda, lasy i góry skaliste na wyciągnięcie ręki. Czy od życia można dostać więcej? Nie sądzę. Nic tylko wbić do jeziora w stylu Davida Hasselhoffa z “Baywatch” i wypluskać się za wszystkie czasy. Alternatywnie można wynająć kajak i podpłynąć na drugi brzeg, tam przesiąść się w kolejkę linową i wjechać na szczyt góry Vogel. 1992 m.n.p.m. sprawia, że kolejny raz tego dnia, z podziwu, zwijasz usteczka w literkę “O”.
5. Piran
Co prawda Słowenia ma tylko 46 km linii brzegowej, a jednak dali radę na tak niewielkiej przestrzeni, zmieścić kilka klimatycznych miasteczek. Jednym z nich jest Piran. Zazwyczaj nie używam takich słów na blogu, ale tym razem muszę, bo Piran naprawdę jest “uroczy”. Usytuowany na cyplu wychodzącym w morze, pełen wąskich uliczek, zabytkowych kamienic i kolorowych kawiarni. Zabierz tam dziewczynę na pierwszą randkę, a masz jak w banku, że dojdzie do drugiej. No obrazek jak z pocztówki, a pod względem pogody, środek lata. Końcówka września, a tam 28 stopni #EpicWin. Jeśli ktoś jest globtroterem, to jednego dnia może zaliczyć 3 kraje, bo 20 km w lewo od Piranu, zaczyna się już Chorwacja, a 15 w prawo, Włochy. Śniadanie w Chorwacji, obiad w Słowenii i kolacja we Włoszech. Brzmi jak dobry plan.
A po drodze do Piranu można trafić bonus w postaci zamku w skale. Wystarczy zboczyć 20 kilometrów z trasy i podbić do Predjamy. W tej samej okolicy są jeszcze jaskinie (Postojne), ale to już trzeba poświęcić cały dzień, żeby wszystko zaliczyć.
6. Jezioro Jasna i przełęcz Vsric
Myślałem, ze skoro widziałem już jezioro w Bledzie i Bohnij, to kolejne mnie nie wzruszy. Błąd. Jezioro Jasna również urywało mi pośladki. Wychodzi na to, że miks turkusowej wody, błękitnego nieba i szarych gór, jednak nie może się znudzić. Dodatkowym smaczkiem jest fakt, że przy jeziorze Jasna, zaczyna się trasa prowadząca na przełęcz Vsric. Jest to 25-kilometrowy podjazd, pełen ostrych zakrętów, który w najwyższym punkcie osiąga 1611 m.n.p.m. i daje taki widok na Alpy Julijskie, że lepiej trzymać się za twarz, bo szczena opada. Tak blisko gór skalistych jeszcze nie przejeżdżałem. Co ciekawe, na przełęczy luzem biegają sobie owce, które zachowują się zupełnie jak mój pies, czyli liżą po rękach, węszą po kieszeniach w poszukiwaniu kabanosów i nie reagują na komendy.
Na Słowenii spędziliśmy tylko 5 dni, ale to co zobaczyliśmy i jak się dogrzaliśmy, sprawia, że czujemy się doładowani energią na resztę roku. Sezonie grzewczy, atakuj! Jesteśmy gotowi.
Wpis powstał we współpracy z marką Orange, która również rozumie, że człowiek czasami musi się doładować. Z tym, że oni są lepsi i oferują doładowania bez wychodzenia z domu. Wystarczy wbić na stronę www.doladowania.orange.pl i gotowe.
8 komentarzy
Że tak spytam trochę cebulowo — a jak tam ceny ?
Trzeba sprzedawać nerkę czy można zachować obie. Wiadomo, że drożej niż u nas ale jak bardzo ?
To nie Kanada, to Stany — oglądałem “Świat z góry” to wiem 😀
ceny europejskie. Na obiad w knajpie dla dwóch osób (jakieś standardowe dania + napoje) trzeba liczyć ok 30 EUR. Wejścia na atrakcje w różnych cenach, ale raczej drogie- Vintgar 5 EUR os, zamek w Bled 10 EUR os, wjazd na Vogel 20 EUR os, a jaskinia w Postojnej + zamek to bilety nawet do 45 EUR dochodzą ( z jakimiś dodatkowymi atrakcjami). Winieta na 10 dni 15 EUR, diesel 1.3 EUR/litr (co ciekawe, cena jest regulowana odgórnie przez rząd). Noclegi były w miarę tanie bo klepnęliśmy wcześniej przez booking (apartament 2 pokoje z garażem, prawie w centrum Bled 1200 PLN za 5 noclegów). Ale wiesz co? Warto.
Patrząc po fotach widzę, że warto 🙂
Dzięki.
Kurła, daje radę ta Słowacja. Wbijam w przyszłym roku, nie ma bata 🙂
Prawidłowo. Love żarcik ze Słowacją 🙂
no i jak tam po wbiciu
Hej, Piękne foty. Mam rozumieć, że zbunkrowaliście się w jednym miejscu i dojeżdżaliście do powyższych miejscówek?
dokładnie tak. mieliśmy bazę noclegową w Bled i stamtąd codziennie gdzieś ruszaliśmy. Nie chcieliśmy żeby Brendonek spał codziennie w innym miejscu 😉