Jakiś czas temu Madzia musiała kopsnąć służbowo do USA — wiem, co teraz myślicie “wycieczka do USA, ojej to naprawdę musi być ciężka praca”. Tak, tak, też tak miałem, ale nie idźcie tą drogą. Raz, że takie gadanie działa na Madzie jak płachta na byka, dwa, rzeczywistość ponoć diametralnie różni się od oczekiwań i zamiast kawki z widokiem na Manhattan była wysysająca duszę, energię i chęć do życia, 12-godzinna konferencja w Durhan, czyli amerykańskim odpowiedniku Raszyna. Tak przez 2 dni, a później bezpośredni transfer na lotnisko i tyle było z gwiazdorzenia po 5th Avenue … ponoć. Jeśli to prawda, to ja już chyba wolę moje delegacje do Piotrkowa Trybunalskiego. Wrażenia równie nieatrakcyjne, ale przynajmniej mniej męcząca podróż i można sobie zrobić pit stop na hot doga i siku. A tak serio to Piotrków Trybunalski jest zajebisty i zawsze mił było tam wyskoczyć (piszę to w razie gdyby ktoś znajomy to czytał)
Wróćmy jednak do USA. Okazało się, że u Madzi w “fabryce”, istnieje szczegółowy regulamin wyjazdów służbowych (w sumie oczywiste), a w nim następujący zapis: “Jeśli podróż trwa dłużej niż X godzin, pracownikowi przysługuje upgrade biletu do klasy biznes” #jebaniutcy. I właśnie dzięki temu kruczkowi, (prawie)małżonka odbyła lot z wygodami jak Beyonce. Czad, co nie? Oczywiście jaram się jej szczęściem, bo wiadomka, dla mojej księżniczki wszystko, co najlepsze, ale przy okazji jestem też w grubym szoku. Bilet do USA w wersji plebejskiej krzyczy około 2 tys. PLN, więc jeszcze do przeżycia (za hajs matki baluj), za to upgrade do business class to już skok o dodatkowe 20 koła (20−25 tys. zł). W głowie nie mieszczą mi się dwie rzeczy. Po pierwsze, że za możliwość odseparowania się zasłonką od #januszy trzeba wyłożyć 20 tysi extra #szaleństwo i dwa, że są firmy, które w ogóle przejmują się losem pracownika i są skłonne wyłożyć taaaaaki piniądz, byle tylko nogi im nie ścierpły #szok.
Dla porównania pozwolę sobie przytoczyć własny przypadek. Otóż miałem w swojej karierze taki etap, że regularnie musiałem jeżdzić do dwóch firm oddalonych o kilkanaście i kilkadziesiąt kilometrów od Wawy, i kiedy mój ówczesny szef wezwał mnie na rozmowę w tej sprawie, zarzucił mniej więcej tak: “Hej, co byś powiedział na kupno Tico w gazie? Na początku będziesz musiał wyłożyć kilka groszy, wiadomo, ale jeśli weźmiesz gaz w ryczałt i dobrze zakręcisz, to za 3 lata będziesz na plusie”. W pierwszym momencie tak bardzo się zaśmiałem, że omal nie spadłem z krzesła, jednak poker fejs szefa szybko przywołał mnie do porządku i dał do zrozumienia, że to poważna oferta biznesowa. Serio! Po latach mogę powiedzieć, że byłbym teraz z tym Tico w czarnej dupie, a nie na plusie. Wróćmy jednak do Madzi. Otóż kiedy już się oswoiłem, że na rynku są firmy, które dla odmiany robią pracownikowi dobrze, a nie tylko przygniatają butem i przypalają papierosem, poprosiłem ją, żeby przełamała barierę wstydu i nacykała milion fotek podczas lotu, bo mi i mojej reklamówce z Biedry raczej nie będzie dane podróżować na takim wypasie, a bardzo jesteśmy ciekawi, jak to wygląda od środka. Sprawdźmy, czy luksusy warte są dopłaty rzędu Fiata Pandy.
Latanie w biznes klasie: Jest tak…
Splendor zaczyna się już na lotnisku. Najpierw szybkie nadanie bagażu w specjalnie wydzielonym stanowisku, do którego prowadzi ścieżka wyściełana perskim dywanem, co by sobie biznesmeni trumniaków nie pobrudzili. Następnie ekspresowe przejście przez kontrolę bezpieczeństwa. Tu ponownie jest wydzielona osobna brameczka, z której przy okazji bardzo dobrze widać, skąd się biorą korki przy standardowej kontroli — to Zdzisiek walczy z klamrą od paska i ewidentnie przegrywa; to Halinka źle zapakowała kosmetyki, ale upiera się przy swoim i każe obsłudze walić się na ryj; to celnik znajdzie w bagażu podręcznym nielegalną kontrabandę suchej krakowskiej, przemycanej dla szwagra z Czikago itd., itp. Chociaż to i tak nic przy mojej odprawie. Zanim wyskoczę ze wszystkich swoich sprzętów, kabelków i ładowarek, gimbus za mną zdąży przejść mutację.
Wracamy do biznes klasy. Po ekstremalnym wysiłku, jakim była 5‑minutowa odprawa, zdecydowanie zasługujemy na chwilę relaksu. W tym celu udajemy się do Businnes Lounge. Business Lounge to taka lotniskowa stołówka ze szwedzkim stołem, open barem, nieprzyzwoicie wygodnymi fotelami i super szybkim internetem. Oczywiście wszystko za darmo (o ile nie liczymy tych 20 patyków za bilet) i nielimitowane, więc nie ma strachu, że ktoś nas będzie oceniał, jeśli w ciągu pół godziny pochłoniemy 15 muffinków i zapijemy je 10-cioma kieliszkami szampana. Nope, to tutaj chleb powszedni. Kto bogatemu zabroni? Ok, podjedliśmy, popiliśmy, ale do wejścia na pokład samolotu wciąż ponad godzina, co począć? W pierwszym odruchu chciałoby się iść już stanąć w kolejce do bramek, tak na wszelki wypadek, żeby mieć pewność, że bez nas nie polecą, niestety nie ma to większego sensu, bo biznes klasa kolejny raz oferuje osobne wejście przez bramki. Coż, nadprogramowy czas możemy wykorzystać na przykład na kimkę w specjalnie wydzielonej strefie ciszy, a jeśli lecimy akurat na randkę, ewentualnie wracamy właśnie z randki do żony, możemy tę krótką przerwę wykorzystać na wzięcie prysznica w strefie “spa” i zmycie śladów niewierności. Skubani pomyśleli o wszystkim.
Dobra przenieśmy się do samolotu. Oczywiście mamy pierwszeństwo wejścia na pokład, ale żeby nie wyglądało, że to dla nas coś nowego, do środka wbijamy niczym celebryci, czyli na pełnej blazie i ignorujemy nienawistne spojrzenia tłumu, który już drugą godzinę kotłuje się w kolejce. Jeśli chodzi o miejsca w samolocie, mamy następujące warianty:
- za firanką — dotyczy krótkich tras i małych samolotów, standard ciut lepszy od budżetowego, ale zdecydowanie niewarty swojej ceny;
- strefa VIP — duże samoloty na długich trasach, do dyspozycji wystarczająco miejsca, żeby wyciągnąć szkity, do tego podusia, kołderka, system multimedialny, gadżety i nadskakująca stewardesa.
Ogólnie strefa VIP strefie VIP nie równa. Co linia lotnicza to inny standard. W Lufthansie wygląda ona tak:
Z kolei w British Airways tak:
Nie zdążysz nawet wygodnie się rozsiąść, zdjąć butów i zaświecić dziurą w skarpecie, a już jest przy Tobie stewardesa z welcome drinem i stosem kolorowych czasopism z różnych stron świata. Do tego w gratisie dostajesz markową kosmetyczkę, w której znajdziesz fikuśne kremiki, mydełka, szczotkę, pastę, płyn do płukania pysia, szminkę wazelinkę, czopki, skarpety i oczywiście stopery do uszu, żeby nie słyszeć płaczących dzieci z klasy ekonomicznej. Osobiście uważam to za nietakt. Prawda jest taka, że w tej cenie ściany powinny być dźwiękoszczelne. (P.S. Podobne kosmetyczki dostawałem podczas swoich plebejskich lotów do Azji, więc nie wiem, czy powinniśmy to liczyć jako + w biznes klasie).
Reszta podróży to już tak naprawdę tylko cztery czynności wykonywane naprzemiennie: jedzenie, drinienie, spanie i chillowanie przy książce lub filmie (muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem biblioteki tytułów w pokładowych systemach multimedialnych. Ostatnie “Gwiezdne wojny” były dostępne w samolotach po zaledwie 2 miesiącach od premiery kinowej. Wiem, bo oglądałem podczas lotu). Skupmy się jednak na jedzeniu, w końcu ostatni posiłek spożyliśmy jakieś 20 minut temu, więc brzuch ma moralne prawo #burczeć. Ogólnie podczas 9‑godzinnego lotu czekają nas dwa poważniejsze posiłki, przekąska i deser, a wszystko skomponowane przez (podobno) światowej sławy kucharzy, podane na porcelanie i lnianym obrusie (i odgrzane w mikrofalówce tak btw). Przyjrzyjmy im się bliżej (zestawienie z 3 lotów).
Zestaw 1:
- spring rolls z kurczakiem w sosie z orzeszków ziemnych (polecane dla alergików 🙂
- krewetki z duszonymi warzywami i ryżem
- na deser panna cotta
- przed lądowaniem śniadanko: francuskie gorące rogaliki, ser, dżemor, jogurt
Zestaw 2:
- kozi ser z pomarańczami i dresingiem
- kurczak z ziemniaczanym puree i duszonymi warzywami
- sernik z wiśniami
- na śniadanie: twarożek, wędlina, owoce
Zestaw 3:
- zupa cebulowa z grzanką, sałatka
- ryba z warzywami i ziemniaczkami
- kurczak z oliwkami i sosem pomidorowym
- ciasteczka
So fucking sophisticated! Jedzenie jak najbardziej zjadliwe, ale szczerze mówiąc, nie ma co się nad nim zbytnio wzruszać (chociaż sernikiem bym nie pogardził). Wygląda lepiej niż smakuje, poza tym za ten szmal można wykupić roczny abonament u Wojciecha Basiury, w niektórych kręgach znanego też, jako Modest Amaro.
Próbowałem od Madzi wyciągnąć odpowiedź, czy gdyby była bardzo, ale to bardzo bogata, to dopłacałaby do biznes klasy? Spodziewałem się, że zapoda hejta, twierdząc, że nie można być, aż tak bogatym, żeby, aż tak marnować pieniądze, tymczasem powiedziała, że owszem. Oczywiście przy założeniu, że byłaby bardzo, ale to bardzo bogata. Dodała jeszcze, że jedzenie i kosmetyczki za bardzo jej nie grzeją, ale chill w Business Louge i pokładowe fotele, rozkładane do pełnowymiarowego łóżka naprawdę robią robotę i idzie się do takiego luksusu przyzwyczaić. W zasadzie całe loty przespała, więc na miejscu wysiadała full świeżynka. Szkoda, że ja i moja reklamówka z Biedy nigdy się o tym nie przekonamy… no chyba, że rząd wprowadzi program 500+biznes klasa do pierwszego dziecka.
Poza tym, że w biznes klasie można wypocząć i popaść w alkoholizm (open bar na lotnisku, open bar w samolocie), jest jeszcze myk ze zbieraniem mil w ramach programu lojalnościowego. Przykładowo za dwa loty business class na trasie Warszawa — Filadelfia — Warszawa + Warszawa — Atlanta — Warszawa, dostaje się tyle mil, że swobodnie starczy na bezgotówkowy zakup dwóch biletów na dowolnej trasie eurpejskiej lub kilka noclegów w wypasionym hotelu, czyli deal, jaki zrobiliśmy w Kuala Lumpur. Tak wyglądał nasz hotel, za który zapłacilismy milami Madzi.
P.S. A tak w ogóle to dla niektórych taki lot w klasie biznes to wciąż bieda-opcja. Jakiś czas temu znany amerykański vloger, Casey Neistat, dostał od Emirates upgrade do klasy super-ultra-hiper-vip na trasie Dubaj — Nowy York. Normalnie taki bilet kosztuje 21 tysięcy dolarów, czyli tyle, co Skoda Octavia. Obczajcie, co mieści się w tej cenie (HWDP w bogoli):
16 komentarzy
Ja po podróży 2x5h miałam dość siedzenia i spoglądając na te schody prowadzące do strefy vip marzyłam, żeby kiedyś być jak Neistet i móc wykąpać się w samolocie. Ależ by to było przepiękne doświadczenie. I jeszcze móc wyciągnąć swobodnie nogi. Rozmarzyłam się. Kiedyś polecę w tej najwyższej klasie. Kiedyś… Dobra idę kupować bilet na ekonomiczną, bo tylko na nią mnie stać. 😛
Bałem się własnej reakcji na pierwszy kilkugodzinny lot, tymczasem okazało się, że w China Southern da się swobodnie wyprostować nogi (co prawda wpuszcza się je pod fotel pasażera przed sobą) i wygodnie spać. Mysłałem, że skoro chiński przewoźnik ma taki standard, to w KLM i Emirates będzie już totalna bajka. Błąd. Po Southern było już tylko gorzej i ciaśniej. Ostatni długodystansowy lot to już była katorga i w tamtym momencie byłbym skłonny dopłacic parę groszy za przerzucenie mnie do 1 klasy chociaż na pół godzinki. Warunki, w jakich leciał Casey to kosmos. Sęk, żeby latać w takim standardzie i nie płacić ze swoich 😉 Póki co high five #TeamCheapFlights
Aż chwyciłam za kalkulator i zrozumiałam, że za jednorazowy lot dla bogaczy mogłabym żyć na mojej doli studenckiej 15 miesięcy. Jezu, ja bym przeżyła rok, a ktoś po prostu leci kilka godzin… Za diabła nie wybrałabym takiej opcji, nawet gdybym była nieprzyzwoicie bogata. Pomijając fakt, że nigdy nie było mnie stać w ogóle na żaden lot, ale to jeszcze chciałabym zmienić, nie zamierzam być studentem całe życie. Ale rok życia, i to prawie luksusowego (wieelu moich znajomych żyje za niższą kasę), za jeden lot… Cóż, idę dalej przeżywać i pakować moje kanapki posmarowane nożem na wielki trip do Bydgoszczy 😛
Nie da się ukryć, kupa kasy. Też nie wyobrażam sobie takiego poziomu bogactwa, żeby lekką ręką dołożyć 20 tysi do biznes klasy, z drugiej strony uwiera mnie, że ludzie “się bawią”, a ja “całe życie po taniości”. Bardzo chętnie wskoczyłbym na ich standard. Ogólnie mogę powiedzieć, że z czasem człowiek dojrzewa do wydawnia kasy na wygody. Może to nie są jakieś mega wielkie rzeczy, ale widze po sobie, że już nie jestem taki chętny, jak kiedyś do spania byle gdzie, byle jak najtaniej, a i przy zakupie sprzętów też mi sie włącza myślenie “kupujesz na lata, lepiej dołożyć”.
P.S. Dla mnie juz Pendolino cenowo przekracza skalę rozsądku. Team #intercity
P.S. 2. Na studiach potrafiłem w jeden dzień przepuścić szmal na tygodniowe utrzymanie, po czym trzeba było żyć na kostce rosołowej. Stare, biedne, ale dobre czasy 😉
To jeszcze nie doszłam do etapu tęsknoty za luksusem widocznie, bo wprawdzie doceniłabym życie, gdybym mogła od ręki kupić sobie takie burżujskie rzeczy jak czytnik albo co niektóre podręczniki, ale nadal uważam że są mi zbędne i spokojnie godzę się z kłopotami z dotrwaniem do końca miesiąca. Dla mnie to nawet zabawne (dla moich rodziców chyba mniej).
Znasz piramidę Maslowa? Ten sam schemat da się zastosować też do pieniędzy. Najpierw zaspokajasz podstawowe potrzeby, a na ewentualne nadwyżki finansowe dmuchasz i chuchasz, bo wciąż masz za duży szacunek do pieniądza, żeby ot tak trwonić na głupoty. W tym miejscu ma się jeszcze minimalistyczne potrzeby — “eee nie potrzebuje tego, wystarcza mi to co mam” albo “ta wersja premium to przesada, wystarczy mi podstawowy model (tańszy o x%)”. Jak już odhaczysz etap bezpieczeństwa i podstawowych potrzeb, wskakujesz na szczebelki prestiżu i samorealizacji — tu włącza się myślenie “czas zrobić w końcu coś dla siebie, kupie sobie XYZ, zasłużyłem” i “nie no człowiekowi z moją pozycją nie przystoi jeździć Dacią Logan, poza tym nie stać mnie na wieczne serwisowanie, lepiej dołożę i wezmę Audi”.
Hehe, miałam pytać czy znasz ten film Caseya ;))
Powiem Ci, że Madzia jest zajebistym fotografem i jakoś nie wierzę, że to trauma cykać fotki i filmy robić- w końcu jest też po części blogierem, taka PigOutowa Kasia 😀
pps. Czy się Madzia zajmuje?? Ja chce tam pracować 😀
Filmik Casey sprawił, że chciałem wywalić temat do kosza. Przy jego locie wszystko inne to opcja dla plebsu 😉
Z tymi zdjęciami to bardziej rozchodzi się o obciach pstrykania w miejscu publicznym. Przykładowo mam ochotę zrecenzować kilka warszawskich knajp, ale wstydzę się tak na oczach tłumu urządzać foto sesję, z kolei pstrykanie z tajniaka odbija się na jakości. Podziwiam Kominków i resztę blogerów, że tak bez żenady potrafią wyciągnąć lustrzanki i kręcić się wokół stołu, żeby znaleźć dobry kąt. Niektórzy nawet z blendami przychodzą. Szacun, ja nie potrafiłbym znieść tych oceniających spojrzeń 😉 W biznes klasie jeszcze gorzej, bo emanuje się faktem, że obecność w tym miejscu to przypadek 😉
P.S. Branża badań klinicznych. Znasz angielski, więc pierwszy warunek już spełniasz.
No to ja mam trochę mniejszy level obciachu niż Ty ale na bank nie tak jak vlogerzy, foodie i ejmy. Ja cykam szybko moim szajsungiem i jak już. Myślę, że najłatwiej ma taki Gonciarz bo Japonii nie zwracają na niego uwagi a w PL wszyscy się gapili. Swoją drogą widziałeś vlogi Krzyśka z PL? NUUDA! Myślę, że dużą częścią jego fejmu i tego czegoś w filmach jest właśnie Japonia ( oczywiście dla tysięcy gimbusów liczy się Zapytaj beczke którego ja nie znosze np 😉
ps. Any more details?:)
Szczerze mówiąc, nie lubię ani Gonciarza, ani Caseya z filmików, kiedy ograniczają się do opowiadania jak spędzili dzień: “Poszedłem tu i tam, zjadłem na obiad to i tamto, pomontowałem trochę video, potruchtałem 10 km i nagle zrobiła się noc”. Wiem, że właśnie taka jest idea vloga “dzień z życia”, ale nie wszedłem w to tak głęboko, żeby się jarać Gonciarzem jedzącym sushi.Ograniczam się tylko do filmików, w których robią coś fajnego, jadą w ciekawe miejsce, albo zapodają efekciarski montaż.
PS. Bierzesz na radar wszystkie firmy farmaceutyczne i wysyłasz CV nawet bez ogłoszenia. Jeśli masz już jakieś doświadczenie w temacie, aplikujesz na konkretne stanowisko, jeśli nie, ale masz czas i chęć, żeby zacząć od zera i zaliczać po kolei wszystkie szczeble, to branża jest otwarta na takich ludzi, byle tylko na dzień dobry znali angielski (swobodna rozmowa i pisanie maili) — reszty Cię nauczą. Jedna z niewielu branż, gdzie jest więcej pracy niż chętnych. Płacą całkiem nieźle już na etapie robienia ksera i parzenia kawy.
Bardzo dziękuję za hint! 🙂
A co do filmów- no mnie to kręciło na początku, teraz już też wieje nudą u Goncia i innych.
Przeczytałam z tchem zapartym 😀 No ciekawie ma Twoja Madzia, ciekawie 😀
Trochę narzeka, że długa podróż, brak czasu na swobodne zaciagnięcie sie USA i pochodzenie po sklepach, ale i tak jej zazdroszczę i przynajmniej raz bym sobie tak poleciał.
Blogierka wskazała, że przeczytać warto, no to czytam!
No i co?
No i warto ^^
Ja jestem na etapie jarania się “kartami elektronicznymi”, które umożliwiają zapalenie światła w hotelowym pokoju, więc… #nienamojogłowętakierzeczy
Hej, ja też wczoraj dowiedziałem się o Tobie od Blogierki. Jeszcze nie miałem czasu zajrzeć, ale uwielbiam już za samą nazwę. Niedługo wpadnę.
P.S. U mnie też faza jarania się hotelowymi kartami elektronicznymi. Biznes klasę znam tylko z relacji 😉
Królu złoty i na cholerę było mnie czytać takie rzeczy? Teraz jeszcze bardziej słoma w butach uwiera, a latanie Brajanerem do Anglii na zmywak pachnie trzodą wiekszą niż stajnie Augiasza przed wizytą Heraklesa z kluczem francuskim od najbliższego spływu ;(